Dariusz Rohnka
Wileńskie spacery

Poznań, 19.12.2004

Jechałem do Wilna z dziwnym uczuciem powrotu do miejsca, w którym jeszcze nie byłem. Spodziewałem się czegoś znajomego i obcego zarazem. Dziwny konglomerat wrażeń - wspomnienia, choć nie własne, i poczucie że natrafię na coś całkiem egzotycznego. Jechałem zatem w stanie pewnej ekscytacji, pośród grzmotów, piorunów, w potopie deszczu - lipiec, jak zwykle, nie rozpieszcza...
Mknąc nominalnie siedemdziesiątką (jak przebiegły bywa bolszewizm w osiąganiu celów) mogłem o prędkościach, jakie osiągane bywały, het, w latach trzydziestych na wileńskich bezdrożach, myśleć sobie z lekką nutą zazdrości.
Obcość, a nawet obcesowość poczułem już na samej granicy (co nie należy do tematu). Krajobraz zmienił się radykalnie. Droga szeroka, imponująco gładka i na niej pustka. Podobnie z lewa, podobnie z prawa. Niemal idealny brak ludzi, zabudowań, ogromne przestrzenie między nielicznymi miejscowościami omijanymi z daleka. I tak do samego Wilna. Tu dopiero właściwości dużej miejskiej aglomeracji ujawniły się z całą otwartością - bezruch, tłok, korki uliczne, smród palonej ropy, benzyny, gumy i czego tam jeszcze, potoki deszczu, strugi wody i..., na domiar wszystkiego, przegrzana chłodnica. Nie możemy dalej jechać główną arterią miasta, bo to żadna arteria, a jeden wielki zator. Współczesne znamię wielkości...
Szukanie drogi w obcym mieście, jeżdżenie po omacku nie należy do przyjemności. Przeklinam w duchu awansem, choć przecież z błądzenia mogą wyniknąć liczne korzyści. Niby wiem o tym od zawsze, ale chwilowo ulegam emocji.
Nie wiem czy to zalety nawigatora, czy zwykłe szczęście (może jedno i drugie), ale nasza tułaczka nie trwa zbyt długo. Wkrótce jesteśmy tuż, niemal na wyciągnięcie ręki od miejsca, od którego wypada zaczynać - przed nami Ostra Brama.
Pierwsze sympatyczne wrażenie - parkingowy, człowiek mogący chyba pamiętać czasy wojny - wita nas wspaniałą wileńską polszczyzną. Jest uśmiechnięty i uprzejmy, pyta o której planujemy powrót. Rzucam jakąś godzinę, choć tak naprawdę nie mam bladego pojęcia. Wciąż nie wiem czego się spodziewać, jaki fragment planu zrealizujemy.
Zatem jestem na tej niezwykłej ziemi, porosłej geniuszem pióra i rozumu. Chadzam po tych samych ścieżkach, ulicach, zaułkach. Szczególnie te ostatnie robią wielkie wrażenie. Chyba żadne miasto w Polsce nie ma tak urokliwych zakamarków. Ostra Brama nie zaskakuje - właściwie tak ją sobie wyobrażałem. Jest skromnie i pięknie, i bardzo nabożnie. W niewielkiej kapliczce, tuż przed cudownym obrazem niewielka grupka gapiów i kilka osób zatopionych w modlitwie. Nie ma tłumów jak na Jasnej Górze, procesji, pielgrzymek. Jest odświętnie i bardzo zwyczajnie. Spokojnie i cicho.
Dziwna sprawa. Na ulicach niby to mrowie turystów, głównie z Polski, gdy jednak zaglądamy do kolejnych zabytków, jesteśmy praktycznie sami. Na zrujnowanym dziedzińcu klasztoru Bazylianów kompletna pustka, nikogo, trawniki porośnięte wysokimi chwastami, zrujnowany kościół, w środku wysokie, pod samo sklepienie rusztowania - cisza i spokój - żadnych odgłosów pracy, żadnych robotników. Idziemy w kierunku klasztoru, budynku w którym niegdyś więziono Adama Mickiewicza. Chcemy obejrzeć celę Konrada, o której czytaliśmy w przewodniku. Drzwi zamknięte. Z nieśmiałością przyciskam dzwonek. Zawieszona nad drzwiami pamiątkowa tablica dowodzi, że mamy rację. Czekamy dłuższą chwilę. Głucho, żadnych oznak ruchu za drzwiami. Jestem jednak pewien, że w budynku znajdują się jacyś ludzie - w pobliżu widzę zaparkowane trzy samochody. Gdy już postanawiamy odwrót, schodzimy ze schodów, w drzwiach pojawia się młody, mówiący trochę po polsku, Litwin. Pyta czego chcemy, wyjaśniam, oferuje swoje usługi w zamian za kilka litów. Nie wydaje się sympatyczny, ani niesympatyczny, raczej doskonale obojętny. Prowadzi nas krótkim korytarzem, wprost do schodów. Próbuję wywołać odpowiedni nastrój, bardziej jednak myślę, gdzie zostaniemy zaprowadzeni - typowo niewschodnia podejrzliwość. Nasz przewodnik otwiera drzwi wiodące do przestronnej sali i gestem zaprasza do środka. Pozostawia nas samych sobie. Otacza nas pustka, nawet cienia przedmiotu, czy mebla, nie licząc pamiątkowej tablicy. Trudno sobie wyobrazić, żeby to kiedyś była cela więzienna, raczej szkolna sala. W oknach śladu krat, za to mury grube. Gdyby nie napis, nic by nie wskazywało, że w tych surowych murach dokonała się wielka metamorfoza. Wycofujemy się po chwili, płacimy za chwile spędzone z historią.
Kolejne dwie, trzy godziny to po prostu zwiedzanie. Kościoły i cerkwie, historyczne gmachy, jesteśmy do znudzenia metodyczni. Gwałtowny, letni deszczyk, zmusza nas do szukania schronienia. Wykorzystujemy zadaszenia straganów, rozłożonych na niewielkim placyku, po obu stronach jezdni. Zatwardziali zbieracze pamiątek, podróżnych trofeów kręcą nosami. Jakieś marne pejzaże, trochę bursztynu, tandetne odpustowe zabawki. Powrócimy do domu bez namacalnego dowodu naszej tutaj obecności.
Idziemy ulicą Zamkową. Na jej drugim krańcu, pod numerem drugim, mieściła się redakcja "Słowa". Tu pracowali Mackiewicze, zachodzili Studniccy, bywał Marian Zdziechowski. Z tego miejsca, niekiedy, rozpoczynał swoje podróże Józef M.
Budynek sprawia przygnębiające wrażenie. Nowocześnie wyremontowany, na wskroś przeszklony, niemal pozbawiony ścian, gości teraz u siebie ekskluzywny sklep odzieżowy. Nie mam nawet ochoty wchodzić do środka, robić zdjęć. Jestem szczerze zawiedziony. Spodziewałem się czegoś innego. Pamiątki, śladu, jakichś szczegółów pobudzających wyobraźnię. W zamian manekiny ubrane w bluzki i żakiety, kolorowe majtki. Budynek jest rzekomo wyposażony w ślady wielu stylów, nawet gotyku. Osobiście niczego nie widzę.
Pozostało jednak miejsce - nieopodal plac Katedralny, wyniosła góra Giedymina. Idziemy w tamtym kierunku nieśpiesznie. Mamy za sobą kawałek drogi, a sporo przed nami. W jednej z bocznych parkowych alejek dostrzegamy przedziwne ptasie zjawisko, przedziwne zapewne tylko dla nas, ornitologicznych daltonistów - niby wrona, niby kruk o popielatoszarym upierzeniu. Zachodzę w głowę ile razy na swojej drodze w tym miejscu spotkał podobne dziwo opiekun Krakasia. Pewnie uśmiałby się setnie z naszej ignorancji.
Wchodzimy na górę i podziwiamy widoki, imponujące. Przejaśniło się, już nie pada, przed nami całe Wilno. Zachwycające. Nagle wróciła mi ochota na robienie zdjęć. Stojąca opodal Baszta Giedymina kusi swoją monumentalną powagą, ale dla nas - ogarniętych lękiem wysokości - jest zdecydowanie za duża. Omijamy ją z dobrze udawaną obojętnością i schodzimy pięknie brukowaną ścieżką, opasującą malownicze wzgórze. Wracamy tą samą drogą, znanymi ulicami starego Wilna. Zmęczenie i nogi dają o sobie znać. Ale do kresu podróży jeszcze daleko.
Nieopodal starego Wilna, przy Witebskiej 1, stoi wciąż dom rodzinny Mackiewiczów. Nie mogę się oprzeć pokusie, aby rzucić na niego okiem. Mimo zmęczenie, żaden z wycieczkowiczów nie marudzi. Wiedzą jakie to ważne. Musiał być kiedyś piękny, okazały, może nawet przytulny. Teraz już nie imponuje, jest raczej brzydki, podobnie jak okolica. Wieje obcością. W drodze powrotnej mijamy więzienie, nie znam jego historii, ale pozostawia przykre wrażenie.
Zastanawiam się czy to już koniec. Wszyscy padamy ze zmęczenia. Ostatni cel wyprawy, Czarny Bór, wydaje się w tej chwili niedostępny. Na litewskiej mapie nic nie mówiące nazwy pobliskich miejscowości. Znam tylko ogólny kierunek, nie mam pojęcia jak jechać, nie znam dokładnego adresu, litewskiego, samochód się przegrzewa. Poza tym jest już dość późno. Do granicy daleko. A po tutejszych drogach mknie się, obligatoryjnie, siedemdziesiątką.
Nagle, jak na kartach opowiadania, spotyka nas przypadek. Wysoki, przeraźliwie chudy żul o młodej, uśmiechniętej twarzy proponuje pomoc. "Hej, Polaki, potrzebujecie przewodnika?" - pyta łamaną polszczyzną. Zastanawiam się czy jest pijany, czy może naćpany, ale w sumie wygląda sympatycznie. "Mogę Pana wszędzie zaprowadzić, wszystko pokazać, nie będziecie błądzić. Zaprowadzę was na Rossę. Wiem, gdzie można znaleźć tanią taksówkę...". Propozycja jest kusząca i bardzo na czasie, ale wolę żeby się odczepił. Nie mam zamiaru iść za jego radą - kto wie, czym to się skończy. "Czemu nie załatwisz nam tej taksówki?" - wskazuję osamotniony samochód na postoju. "Tu jest za drogo. Nie warto." - odpowiada, a ja nabieram podejrzeń. Wyciągam mapę i pytam o Czarny Bór. Pokazuje. W zamian dostaje trochę pieniędzy. Idziemy. To chyba już koniec wycieczki.
Wileński, przesympatyczny żul nie rezygnuje łatwo. Przebiega jezdnię i negocjuje z taksówkarzem. Po chwili zaprasza mnie gestem ręki. "On pojedzie do Czarnego Boru za 40 litów" - mówi ucieszony. Cena wydaje się atrakcyjna, rozwiązanie wygodne. Omawiam z taksówkarzem najważniejsze szczegóły wyprawy. Zgadza się chętnie. Żul szarmancko otwiera drzwi, dostaje swoją porcję litów i ściska mi rękę z uśmiechem. Jestem mu doprawdy wdzięczny.
Podjeżdżamy do parkingu, na którym stoi nasz samochód. Mam tam czarnobiałą fotografię niewielkiego drewnianego domku z artykułu Jacka Trznadla. Jedziemy. Wilno w szczycie po raz kolejny pokazuje komunikacyjne rogi. Korzystam z okazji i wprowadzam taksówkarza w zagadnienie. Jevgenijus jest pół Polakiem, pół Litwinem. Mówi po polsku, ale niekiedy brakuje mu odpowiedniego słowa. Dużo rozmawiał po polsku z babcią, która zmarła kilka lat temu. Po kwadransie jest nuworyszem mackiewiczologii.
Czarny Bór. Zatrzymujemy się przy pierwszym "składzie". Nasz plan jest prosty. Będziemy szukać tutejszych. Mamy fotografię. Dwie ekspedientki mówią po litewsku. Sam nic bym nie zdziałał. Niestety, mamy pecha. Nie znają Czarnego Boru. Jedziemy dalej - kolejny sklep. Historia się powtarza, zgodnie z regułą. Szczęśliwie na schodach spotykamy tutejszą kobietę w średnim wieku. Jevgenijus grzecznie zapytuje. Rozmawiają jakiś czas, a ja stoję jak słup soli. Uśmiecha się, dziękuje. Jedziemy dalej. Skręcamy w niewielką uliczkę - pierwszy dom po lewej. Wysiadamy wszyscy - to tu.

Dom Józefa Mackiewicza w Czarnym Borze.
Rys. Tomasz Akuszewski


Pierwszy idzie Jevgenijus. Prowadzi pewnie na tył domu. Choć niegdyś byłem wiejskim listonoszem, nigdy nie nabrałem śmiałości do odwiedzania cudzych domostw. Zatrzymujemy się na niewielkim, przepięknym podwórku, porosłym wspaniale zieloną trawą. Tym razem czuję dreszcz emocji. Jevgenijus musi wracać do taksówki. Bardzo boi się kradzieży, a ja pukam do pomalowanych na biało drzwi. Jestem w przedsionku. Cisza. Nikt nie odpowiada. Nie dochodzi z wewnątrz najcichszy odgłos. Próbuję jeszcze raz i jeszcze. Teraz się wycofać? W głębi podziwiam swoją śmiałość. Dla mnie to prawdziwy wyczyn. Reszta wycieczki stoi na trawie, na tle drewnianych zabudowań, lekko wystraszona. Dopiero teraz spostrzegam króliki uwięzione w niewielkiej klatce. Odzywa się jakiś głos, nieprzychylny, gruby. Sądząc z brzmienia bardziej, niż z merytorycznej zawartości, nie jesteśmy mile widziani. Mam dość, mimo wszystko. Odchodzimy.
Jevgenijus jest bardziej nieustępliwy, a może po prostu ambitny. Chyba widzi moje zażenowanie. Teraz żona i dzieci pilnują taksówki. Puka do drzwi z o wiele większym, niż moje, zdecydowaniem. "Proszę otworzyć" - przekonuje. "Macie gości z Polski". Żadnego odzewu. Wychodzi z przedsionka i wspólnie rozglądamy się po obejściu. Z oddali dochodzi nas groźny głos. Sąsiadka naszego gospodarza poprzez pole kapusty krzyczy i wymachuje w naszym kierunku. "Czego tu szukacie" - woła, na oko groźnie. Próbuję wyjaśniać, brnę w pole dorodnej jarzyny, aż nagle moje wysiłki przestają być aktualne. Niewysoki, szczupły, starszy mężczyzna w czarnym garniturze postanawia najwidoczniej zmienić front, swoją małą izolacjonistyczną politykę. Wychodzi z tego domu i gestem ręki usiłuje nas wygonić z podwórka, niczym natrętne gzy.
"Czego tu szukacie. Ja niczego nie chcę. Idźcie sobie. Nie chcę żadnych gości, żadnych odwiedzin." Jest wyraźnie podchmielony. Ponownie Jevgienijus przejmuje rolę negocjatora. Tłumaczy gęsto, kompetentnie.
"Jaki Mackiewicz, jaki dom?" - nasz gospodarz pyta niby przebiegle. Głupio się czuję w roli intruza, ale sprawy zaszły za daleko. Wyciągam czarnobiałą fotografię domu i zaczynam tłumaczyć. Spokojnie, w granicach sytuacji, w jakiej się znajduję. Wyjaśniam, że chodzi mi tylko o zrobienie kilku zdjęć. Przyjechałem specjalnie z Poznania, w obie strony to 1600 kilometrów. Od lat zajmuję się tym pisarzem, to dla mnie ważne.
Najwyraźniej wyglądamy nieszkodliwie, bo niechęć gospodarza przygasa. Zapraszającym gestem wskazuje ławeczkę, tuż przy wejściu. Uśmiecha się, próbując zatrzeć pierwsze złe wrażenie. Siedzimy ramię w ramię, zaczynam mówić... Słucha uważnie. Fotografia robi na nim szczególne wrażenie. Nic dziwnego. To przecież jego dom, Bóg wie, gdzie wydrukowany. Przerywa mi, odrobinę niegrzecznie, i rozpoczyna kontrofensywę. "Bzdura" - mówi. "To przecież nie ten dom. Niech Pan zobaczy komin" - wskazuje fragment zdjęcia. "Na moim domu takiego nie ma. W ogóle wygląda całkiem inaczej." Jevgienijus wybucha śmiechem. Kłamstwo jest zbyt oczywiste. Mamy przecież stuprocentową pewność. Kręci głową z dezaprobatą. Perswaduje.
Nasz gospodarz wyczuwa, że nie tędy droga. Źle nas ocenił. Cały czas jest bardzo sympatycznie. Rozpogodzone niebo, zielona trawka, jest pięknie. Ukradkiem przyglądam się królikom. Cała sytuacja bardzo mnie bawi. Bądź, co bądź siedzę sobie na ławeczce przed autentycznym domem Józefa Mackiewicza ... Czy można chcieć więcej?
Gospodarz raptownie zmienia front. "Ten Mackiewicz" - powiada - "to żaden poeta". "On nie był poetą" - próbuję poprawiać. "Poeta to po rosyjsku pisarz" - ripostuje gospodarz. Jevgienijus skręca się ze śmiechu. Wie, że mówię trochę po rosyjsku. Gospodarz udaje, że niczego nie widzi, brnie dalej. "Ojciec mi o nim opowiadał. Ten Mackiewicz to był niezły alkoholik. W tym domu robił dla Niemców tytoń." Instynktownie wkracza na utartą ścieżkę kalumnii pod adresem pisarza. Robi się coraz ciekawiej.
Pomijam te szczegóły milczeniem i rozpoczynam pytania. Chcę się dowiedzieć jak najwięcej. Odpowiada nawet chętnie. Widać, że na tym gruncie czuje się pewnie. Jeszcze tego nie wiem, ale to droga uzasadniająca jego w tym domu obecność.
Jego ojciec wprowadził się tutaj zaraz po odejściu Mackiewiczów. Byli rzekomo skoligaceni. Mówi o czyjejś matce chrzestnej, nie wierzę, ale zapisuję z kronikarską skrupulatnością. Jego ojciec dostał wszystko, łącznie z inwentarzem, zamieszkał. Dom został rzekomo przebudowany, wspomina coś o werandzie.
Rozmowa toczy się wokół zdjęć, o zrobienie których poprosiłem. Zdecydowanie odmawia. Gęsto tłumaczy powody. Zupełnie jakby pstryknięcie kilku fotek mogło odebrać mu dom. Wyczuwam jakiś niepokój. Ta odmowa i upór, i dziwna w tych okolicznościach chęć do rozmowy mają drugie dno.
"Wybaczcie Panowie, ale jestem dzisiaj trochę podpity. Dzisiaj są urodziny mojej żony. Więc wybaczcie." Jakoś mi na to nie wygląda, ale grzecznie nie komentuję. Mieszanina przychylności i niechęci dziwi mnie coraz bardziej. Rozmowa się przedłuża. Wciąż krążymy wokół tych samych tematów.
Powoli krystalizuje się powód niechęci gospodarza - kwestie własnościowe. Kilka lat temu pretensje do domu zgłosił jeden z potomków Józefa Mackiewicza. Pada nazwisko. Dla obecnego gospodarza musiał to być prawdziwy szok. Nie wiem tego, ale można założyć, że mieszkał tu od urodzenia. Przyjeżdżał, przekonywał, groził, że doprowadzi do powstania na tym miejscu muzeum. Podobno dostał pieniądze, 7 tysięcy litów. Nie wiem, czy na tutejsze stosunki to dużo czy mało. Zresztą to nieważne. Sprawa niby to została załatwiona, ale widać, że wciąż wywołuje silne emocje.
Teraz znacznie lepiej rozumiem całą sytuację, niechęć gospodarza. Nie ma powodu aby cieszyć się z odwiedzin, takich jak nasze. Zakładam, że nie jesteśmy pierwsi, że przed nami byli inni, może bez porównania bardziej natarczywi. Tego gospodarz nie mówi. Powtarza wciąż tylko jedno nazwisko, które ledwie kiedyś obiło mi się o uszy. Jeśli nawet jesteśmy pierwsi, czy nie jest to zapowiedź przyszłych, licznych pielgrzymek?
Nie wiem jak daleko sięga wyobraźnia gospodarza, ale zakładam że ją uruchamiał. Z pewnością zdaje już sobie sprawę, że żyje w domu, w którym kiedyś mieszkał sławny człowiek. To że Mackiewicza naiwnie deprecjonuje jest najlepszym dowodem. Co będzie dalej? Czy jego dom nie stanie się ofiarą powszechnego zainteresowania, turystyczną atrakcją? Jak będzie wyglądać jego spokojne dotąd życie w przyszłości?
Wciąż siedzimy na ławce, na podwórku Józefa Mackiewicza, a rozmowa staje się męcząca. Gdybym przyjechał o innej porze, innego dnia, może to spotkanie miałoby jakiś sens. Trzeba kończyć.
Wstaję i zaczynam się żegnać, możliwie serdecznie, biorąc pod uwagę okoliczności. Tym razem jednak sytuacja ulega odwrócenia. Teraz to gospodarz ma ochotę na rozmowę z nami. Jeszcze nie wylał wszystkich żalów, nie uśmierzył niepokoju, zapewne też nie wybadał dobrze z kim ma do czynienia. Raz wydobyta na powierzchnię kwestia własności domu najwyraźniej nie daje mu spokoju. Odprowadza nas przed front domu, jeszcze raz podejmuje wątek nieszczęsnego komina. Sprawa jest beznadziejna.
Nie wiem czego oczekuje, czego szuka w rozmowie z nami. Wsparcia, zrozumienia? Podaję mu rękę. Potrząsa ją z uśmiechem, nieuśmiechem. Czy to przejaw sympatii? Jestem już zmęczony, ale postanawiam jeszcze raz spróbować - znowu zapytuję o zdjęcia. O dziwo, zgadza się, ale mówi jednocześnie, że tego nie chce - sprawią mu przykrość. Nie mam wyboru - rezygnuję.
Pożegnanie nieco się przedłuża. Dwukrotnie wysiadam z taksówki w odpowiedzi na zapraszające gesty gospodarza. Ma jeszcze coś do powiedzenia, a może tylko się waha - sam nie wiem. W końcu uruchamiamy samochód - odjeżdżamy do Wilna.
Jestem w lekkim szoku, nie tego się spodziewałem, choć w sumie jestem zadowolony. Jevgenijus przeżywa znacznie bardziej. "Co za zły człowiek, co za zły człowiek!" - powtarza niczym katarynka. Ubodło go zachowanie rodaka, nadwątliło dumę? Jest studentem wileńskiej politechniki, dorabia jako taksówkarz. Chciałby bardzo odwiedzić Polskę. Kiedyś na pewno to zrobi. Z przyjemnością podziwiam jego prostolinijność, niewymuszoną szczerość. Chcę mu się jakoś odwdzięczyć, proszę o adres, obiecuję książki. Zapewnia, że po polsku prawie nie czyta. Przekonuję.
To już koniec przygody. Przesiadamy się do naszego samochodu. Jest późno, a do granicy spory kawałek drogi.

Fatalna Fikcja 2004