D. Rohnka
Młody Mackiewicz
W setną rocznicę urodzin Józefa Mackiewicza
|
|
Jubileusz 100-lecia urodzin WIELKIEGO
CZŁOWIEKA skłania do zachwytów, hołdów i innych podobnych, nie
zawsze racjonalnych, zachowań. Wspominamy przy tej okazji osoby
na ogół dawno zmarłe lub przynajmniej w latach mocno posunięte;
ich wyjątkowe życie i czyny, zasługi i osiągnięcia, niekiedy szczególne
cechy charakteru. Im bardziej osoba taka była znana, im lepiej
zapisana w pamięci, tym więcej interesują nas koleje jej losu,
bywa że bardzo intymne lub zgoła nieistotne szczegóły. A przecież
w tym szczególnym dniu świętujemy dzień w życiu człowieka pierwszy,
gdy ani o jego przyszłości, ani o talentach, ani cechach charakteru
nic powiedzieć nie można.
To stary i oswojony dylemat. Zastępy kronikarzy borykały się z
nim w niezliczonych opisach narodzin królewskich, książęcych,
osobistości świeckich, duchownych, lub świętych. Recepta bardzo
prosta i skuteczna, zależna była jedynie od wyobraźni piszącego.
Zwiastowania, proroctwa, znaki na niebie i na ziemi, choćby tylko
niezwykłe wydarzenia: kataklizmy, powodzie, gradobicia i śnieżne
zamiecie - takie lub inne współczesne piszącym zabobony wprzęgiwane
bywały w opisy narodzin znanych, choć czasem pospolitych, ludzi.
Zabiegi tego typu powodowane były motywami wyższego rzędu: racją
stanu, względami na domniemany geniusz lub świętość, często także
artystycznymi upodobaniami piszącego. Świetnie uzasadniały ustalony
porządek świata i jego hierarchię.
Jak niebezpieczna to droga w odniesieniu do Mackiewicza pisać
chyba nie warto. Jako pogromca mitów, "realizmów", myślenia życzeniowego,
apostata sprawy narodowej w jej najbardziej haniebnych odruchach,
demaskator mitów i martyrologicznych legend nadaje się chyba najmniej
na obiekt kultu i narodowych demonstracji.
Jak ktoś świetnie zauważył, Mackiewicz był pisarzem dla dorosłych.
Nie konstruował legend, ale je obalał. Nie ulegał narodowym psychozom,
ale je bezkompromisowo zwalczał, często z narażeniem własnej reputacji,
a nawet życia. Byłby szczerze ubawiony doniesieniem, że ktoś trudzi
się badaniem okoliczności jego narodzin, odczytywaniem konstelacji,
mających rzekomy wpływ na jego przyszłe losy. O ile wolno mi tak
stwierdzić, Mackiewicz nigdy nie interesował się gwiazdami, przynajmniej
w swojej twórczości. Pisał o rzeczach o wiele bardziej przyziemnych,
za to bardziej namacalnych i o większym dla życia na Ziemi znaczeniu.
Jedyna, która go naprawdę interesowała, to była pięcioramienna
czerwona gwiazda sowiecka, o której pisał, że jest tym szczególnym
wyjątkiem wśród gwiazd, co rzuca tylko cienie.
Są o wiele lepsze sposoby uczczenia rocznicy Mackiewicza, aniżeli
poszukiwanie pozaziemskich koincydencji związanych z jego narodzinami.
Za najważniejszą uznać wypada, zakrojoną na ogromną skalę, inicjatywę
wydawniczą wieloletniego (w tym roku upływa okrągłe 30 lat) wydawcy
Józefa Mackiewicza, pani Niny Karsov.
W trzech tomach zawarte zostały utwory literackie oraz publicystyka
Józefa Mackiewicza, począwszy od debiutu literackiego pisarza
z 1922 roku Z ostępów leśnych Białowieży, debiutu, którego
poszukiwanie zajęło... kilkanaście lat.
Pierwszy z tych tomów Bulbin z Jednosielca, którego tytuł
zaczerpnięty został z wczesnej i niezwykle udanej próby literackiej
"młodego" Mackiewicza, obejmuje teksty pisane w latach 1926-1936.
Drugi Okna zatkane szmatami prezentuje teksty pisane w
latach 1937-1938. Tom trzeci (w przygotowaniu) obejmować będzie
również kompletną (o ile to tylko możliwe) bibliografię tekstów
Józefa Mackiewicza. Największą "sensacją" tej inicjatywy jest
niewątpliwie tom czwarty (17 tom Dzieł Józefa Mackiewicza), zawierający
zaginioną przez niemal sześćdziesiąt lat książkę, pisaną podczas
niemieckiej okupacji Wileńszczyzny Prawda w oczy nie kole,
której maszynopis nieprawdopodobnym zrządzeniem losu przetrwał,
skatalogowany pod nazwiskiem autora, nie gdzie indziej tylko w
Bibliotece Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie.
Praca, jaka została wykonana przez wydawcę Ninę Karsov oraz autora
wyboru tekstów i autora bibliografii Michała Bąkowskiego, możliwa
będzie do oszacowania tylko wówczas, gdy uświadomimy sobie, że
celem inicjatywy nie było jedynie opublikowanie bogatego wyboru
artykułów i utworów literackich pisarza, ale zebranie kompletnej,
wielokrotnie zweryfikowanej i w pełni udokumentowanej bibliografii
Józefa Mackiewicza, obejmującej tysiące artykułów, reportaży,
utworów literackich, nawet drobnych notatek redakcyjnych i korespondencji,
tekstów podpisywanych na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastoma
różnymi inicjałami i pseudonimami; gdy uświadomimy sobie, że tak
szeroko i ambitnie zakreślone prace trwały kilkanaście lat i że,
w mniejszym lub większym zakresie, brało w nich udział kilkadziesiąt
osób.
To, powtórzmy jeszcze raz, wielkie dzieło, ale również wspaniały
prezent dla wszystkich sympatyków twórczości Józefa Mackiewicza
w setną rocznicę jego urodzin.
Czytając po raz pierwszy świeże, pachnące farbą drukarskie, w
większości zupełnie mi nieznane teksty Mackiewicza sprzed dobrych
sześćdziesięciu-osiemdziesięciu lat nurtowała mnie jednak dziwna
i uporczywa myśl - Mackiewicz został odkryty. Nie ma już białych
plam w twórczości pisarza, tekstów czekających na swojego odkrywcę,
rewelacji mogących wprowadzić w stan ekscytacji najbardziej statecznego
badacza. Na nic się zdadzą wycieczki do biblioteki i przeglądanie
zakurzonych roczników Słowa w poszukiwaniu utworów, których
istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Nikt już nie odkryje dla
siebie, za to przed innymi, Szabli i pałki gumowej, Kriuczkowa,
albo Bierzmy przykład z `Cichego Donu`. Tej straty nic
już nie może powetować. Przepadło.
Za to jakże miło jest czytać Mackiewicza u siebie, w domu, w "kapciach"
i w wygodnym fotelu, zależnie od temperamentu, kontemplować lub
pożerać najwcześniejsze próby literackie i dziennikarskie pisarza.
Jakże miło jest się poddać kolejnemu, wielkiemu zaskoczeniu, które
nieustannie nawiedza zatwardziałych czytelników autora Kontry:
młody Mackiewicz, Mackiewicz debiutujący, raczkujący literat i
dziennikarz, jest niemal tym samym Mackiewiczem, jakiego znamy,
autorem Miasojedowa i Lewej wolnej, Karierowicza
i Drogi donikąd, jest pisarzem dojrzałym.
Już debiutancki tekst, otwierający tom 14 Dzieł Józefa Mackiewicza,
Bulbin z Jednosielca, przynosi pierwsze uzasadnione podejrzenia.
Z ostępów leśnych Białowieży, utwór pisany przez zaledwie
dwudziestoletniego Mackiewicza, ujawnia wiele z istotnych cech
jego późniejszej twórczości: ciekawość ludzkiego losu, szacunek
dla przyrody, sprzeciw i pogardę dla urzędniczej arogancji, tęsknotę
do starych dobrych czasów:
Mimo woli rozszerzają
się nozdrza, wciągając głębiej powietrze do płuc na widok dalekiej
i pustej krainy, leżącej odłogiem, gdzie jeszcze nie wszystko
jest ogrodzone, zanumerowane, skatalogowane...
/.../
Mało jest teraz ziem
wolnych od ludzkiego mrowiska. Nie ma lasów i stepów dziewiczych
w tej, cuchnącej gazami i benzyną aeroplanów, Europie; lecz jest
jeszcze jedno miejsce - obszar, na pozór przynajmniej, dziewiczy,
bo gdy się patrzy na niego z wysokości 60-metrowej wieży, wygląda
jak jeden wielki zbałwaniony ocean zielonych wierzchołków drzew,
zda się być krajem dzikim i wolnym, jak senne mary kłusownika...
To Puszcza Białowieska. Ta perła lasów palearktycznych...
Lepiej pojmiemy znaczenie tego nastroju,
kiedy ujawnimy, że to właśnie wyprawa do Puszczy Białowieskiej
(Mackiewicz zbierał materiały do pracy naukowej. Z puszczy przywiózł
okaz ptaka Picoides tridactylus, o którym chciał pisać
pracę) zadecydowała o jego późniejszej karierze literackiej.
Ale puszcza to nie tylko przyroda, także ludzie i krzywda, jaką
na ogół wyrządzają naturze:
A panowie, zamieszkujący dawne
obejścia carskie /.../ dopełniają złego - po godzinach trudów
przedobiednich biegną, każdy kto z czym może, do lasu na polowanie...
/.../
... robotnicy mieszkają z żonami,
dziećmi, z bydłem, z psami, z końmi itd. w samym lesie - w nocy
i w dzień jak na jarmarku. I w takich warunkach ma się hodować
zwierzyna! Tak, puszcza ginie! Można zrobić kilka wiorst w głąb
lasu i spotkać nagle.... uczniów warszawskich grających w futbol,
na pięknej polanie ujrzeć butelkę "Baczewskiego" i rozbite kieliszki,
resztki nocnej libacji.
Być może nie sama puszcza, jej bezkresna
przyroda, zadecydowała o wyborze Mackiewicza. Jak każdy młody
człowiek, stanął któregoś dnia przed wyborem: ponętna, pachnąca
lasem, formaliną i bibliotecznym kurzem przygoda zoologiczna (o
stosunkowo niewielkiej liczbie niewiadomych) kontra wir życia
dziennikarskiego, nie określone horyzonty i wyzwania. Sam Mackiewicz,
po części, odpowiedział na to pytanie po dziesięciu latach (Śp.
profesor Konstanty Janicki, Słowo 1932 nr 281): Przyznam
ze skruchą, że nie wytrzymałem. Dezerterowałem... .
Nie dajmy się zwieść tym na pozór ekspiacyjnym, a naprawdę bardzo
kokieteryjnym wyznaniem. Mackiewicz - pogromca niesprawiedliwości,
Mackiewicz - antykomunista, Mackiewicz -demaskator nie mógł się
narodzić z wyziewów naftaliny, preparatów, słoików, formaliny,
kurzu i pleśni, do których, w co łatwo uwierzyć, poczuł nagłą
awersję.
Nie wolno zapominać o jeszcze jednym, a decydującym dla przyszłych
losów pisarza, czynniku - dwudziestoletni niedoszły przyrodnik
miał za sobą przeżycia zgoła niezwykłe dla młodzieńca wstępującego
dopiero w wiek dojrzały.
W 1914 Józef obserwuje pierwsze w swoim życiu wielkie wydarzenie
historyczne - największą wojnę świata. Wojna zaskakuje
go w Ciechocinku, gdzie cała rodzina spędza wakacje. Co robi przyszły
pisarz? Kupuje sobie zeszyt dla pisania dziennika i pod
jakąś tam datą zapisuje: Dziś wyjechała z Ciechocinka orkiestra
wojskowa.
Cztery lata później idzie na wojnę. Walczy, zostaje ranny, podupada
na zdrowiu, w lipcu 1920 bierze udział w osłonie odwrotu wojsk
polskich z Wilna, kilka dni później dostaje się do litewskiej
niewoli... Nastroje, obrazy i zapachy, jakie wtedy poznał, będzie
wspominał z natrętną regularnością przez całe późniejsze życie.
Na to nakładają się obserwacje i dyskusje polityczne, których
w środowisku żołnierskim nie brakowało. Piłsudski dwukrotnie wstrzymuje
ofensywę, w 1919 i rok później. Nie będzie rozgromienia bolszewizmu,
a ogromne połacie rodzinnego kraju znajdą się po sowieckiej stronie.
W kręgach Mackiewicza odczuwano to jako katastrofę.
O jego temperamencie politycznym świadczą tematy jakie poruszał
w pierwszych latach pracy dziennikarskiej: polityka kolonialna
Francji w Afryce Północnej i dążenia świata arabskiego; nacjonalizm
młodoturecki Kemala Paszy i reformy Rezy Szah Pahlawiego w Persji;
Indie i Afganistan i zapowiedź wojen religijnych; zatarg sowiecko-chiński.
Nad tym wszystkim dominowała refleksja nad politycznymi intencjami
Sowietów. Już wówczas Mackiewicz nie demonizował wroga:
Ci, którzy twierdzą,
że wszystko dzieje się na świecie za sprawę Sowietów, wyrządzają
im tylko usługę. Jeżeli bolszewicy popierają czynnie Kerima to
tylko dlatego, że prowadzi wojnę, oczywiście bez względu na to
z kim.
W centrum uwagi Mackiewicz była Litwa,
kraj rodzinny, i jego złożona sytuacja polityczna. Aż po rok 1940
nie przestał wierzyć w możliwość porozumienia pomiędzy narodami
zamieszkującymi historyczne Księstwo. Jeździł do Kowna, gdy tylko
było to możliwe, dyskutował i przekonywał - to była jego misja.
Nie było spraw ważniejszych, poza, rzecz jasna, walką z komunizmem.
Podczas pierwszej "pojażdżki" do Kowna w 1928 roku (dostał osobiste
zezwolenie od premiera Voldermarasa na wjazd do Kowna) pytał właściwie
o dwie sprawy: możliwość porozumienia i ślady dawnego litewskiego
imperializmu - obie były niezbędne dla realizacji jego koncepcji.
Paradoksalnie widział możliwość porozumienia z tymi, którzy chcieli
odebrać Wilno Polsce i wyjść poza ciasny litewski nacjonalizm,
nawiązując do idei "Wielkiej Litwy": Tego rodzaju ideologia
zbliża tych ludzi do nas, do szlachty litewskiej.... Do tych
rozmów i nadziei wróci Mackiewicz tuż przed wybuchem wojny i w
przeddzień litewskiej okupacji Wilna.
Ulubionym tworzywem młodego Mackiewicza były wspomnienia, te same,
które w latach długoletniej powojennej tułaczki posłużą za materiał
dla wielkich epickich opowieści: Sprawy Pułkownika Miasojedowa,
Lewej wolnej. To co u starego, dojrzałego pisarza wydaje się
naturalne, może jednak dziwić u zaledwie dwudziestokilkuletniego
młodzieńca.
Wspomnienia zdominowały obrazy wojenne: krótki epizod niewoli
litewskiej, do którego wielokrotnie później wracał; historia pewnej
dezercji, która w rozwiniętej formie posłużyła za temat pierwszej
powieści Mackiewicza, a która, jak wolno sądzić, była blisko związana
z biografią pisarza; pierwsze dni w wojsku polskim, do którego
zaciągnął się jako ochotnik; odwrót spod Wilna - Jak okiem
sięgnąć ciągnęła się panorama zupełnej dezorientacji. Jechały
jeszcze jakieś wozy i wózki, wojskowe i cywilne, ale bez składu
i ładu. Po rowach leżeli żołnierze, niektórzy daleko od siebie
odrzuciwszy karabiny; pospolite wojenne obrazy: tumany i lawiny
kurzu - Kurz pokrywał wszystko do nieba włącznie, wciskał się
do oczu, uszu, kabur, lufy karabinu i pochwy szabli; nuda
i zmęczenie, opisy walk - Kozacy, ku naszemu zdziwieniu, przez
las gęsty jak druty kolczaste, parli naprzód w konnym szyku. Zdumiewająca
odwaga! Odpowiedziały im kulomioty naszej piechoty...; i śmiertelny
strach - Byle na konia. - To już nie myśl i zamiar, to straszne,
bolesne pragnienie; inaczej stratują na miazgę! Niepodobna...
w szalonym uścisku wiszę pomiędzy dwoma końmi w powietrzu, z prawą
ręką na siodle swojego konia, z lewą na grzywie sąsiada. Rękojeść
mojej szabli, przy najlżejszym ruchu w górę, zaczepia o prawą
kaburę w siodle mojego kolegi, karabin ciągnie w dół... -
to wspomnienie będzie go prześladować do końca życia.
Temperament pisarski młodego Mackiewicza szuka ujścia w najróżniejszych
formach i gatunkach. W połowie lat 20-tych pisuje recenzje teatralne,
lekko, zgrabnie, z ogromną dozą humoru i umiarkowanej uszczypliwości:
Człowiek, który
nigdy nie bywał w górach... /.../ na pewno odłoży swój wyjazd
i w ogóle nabierze niechęci do wszelkiej górskiej okolicy, zobaczywszy
na scenie sztukę "Madej Zbój". /.../ Od pierwszego do ostatniego
aktu burza. Grzmi, błyska, biją pioruny, deszcz, wicher gwiżdże
we wszystkich dziurach wiekowych dekoracji. Nie ulega wątpliwości,
że w takiej atmosferze łatwo jest zostać zbójem...
/.../
W pierwszym akcie,
gdy nóżki p. Miłkowskiej zabujały w powietrzu, a ona, którą wyniesiono
za kulisy, by jej tam wykłuć oczy, wydała ze swych piersi rozdzierająco
tragiczny krzyk - nabraliśmy wielkiego szacunku dla siły wyrazu
zawartego w głosie tej utalentowanej artystki...
/.../
O samej wystawie
i dekoracjach nie dużo da się powiedzieć, gdyż widzieliśmy je
jedynie podczas błyskawic, które nb. oślepiały wzrok.
Rychło ujawnił się talent literacki
przyszłego pisarza. Konstrukcja narracji, rysunek postaci szkicowany
jak gdyby od wewnątrz, sugestywna jedność zamarłej w bezruchu
przyrody i toczącej się, dramatycznej akcji wszystko to można
odnaleźć w pierwszych, śmiałych utworach młodego Mackiewicza.
Bulbin z jednosielca, tytułowy utwór tomu 15, to lapidarny
zapis bogatej ludzkiej natury, skołtunionej powszednią troską,
natrętną kalkulacją, cyniczną, ale zastygłą między pojęciami dobra
i zła, na tle niewzruszonej przyrody, pod palącym słońcem, w biedzie.
W tej scenografii bohater i autor przelewają na czytelnika bezgraniczny
pesymizm. Bulbin morduje bolszewika, zdradziecko i potwornie,
ale nie jest nawet zły. Raczej obojętny, jak obojętny pozostaje
niemy las. Zabił bo musiał, z potrzeby i tylko trochę z chytrości.
Nie ma tu miejsca na wyrok, ani nawet ocenę. Bulbin powróci do
swojej gontem krytej chaty, do gospodarstwa, lasu, jeziora i sadu.
Do starych trosk i gospodarskich kalkulacji. I tylko ludzie okoliczni
trochę pogadają i szybko zapomną.
Krakaś robi wstrząsające wrażenie. To dziwny utwór - nekrolog
o istocie... Urodzony z jajka, spadł z gniazda, łamiąc sobie
lewą nogę. Złapał go syn stróża w Wilnie. Mackiewicz kupił
go za 50 groszy i zabrał do domu. Krakaś to nie jest pretekst,
tylko kruk i tylko przy okazji pozwala na snucie refleksji o stosunkach
między człowiekiem i zwierzęciem. Które z nich lepsze, mądrzejsze,
przystosowane bardziej do życia? Człowiek ma swoją filozofię,
potrafi wybrać co dla niego dobre, czasem tylko tak mu się wydaje.
Kruk tych zdolności nie posiada, ale tylko pozornie:
... Krakaś był zawsze
sobą. Lubił werandę i przepadał za wspólnym obiadem. Albo siadywał
na wolnym krześle, na poręczu, albo po prostu właził pod stół
i siedział u nóg zadowolony i cichy. Wcale niekoniecznie, by jeść...
Po prostu lubił gwar głosów i ruch wokół siebie. To było istotnie
bezmyślną cechą wrodzoną, jakich pełno posiadamy my, ludzie, i
one, ptaki.
/.../
Gdy wracałem do
domu, wołając: "Krakaś!", leciał na spotkanie i siadał na ramię.
Cieszył się. Cieszył się jak pies, ale cieszył się celowo. Wiedział,
że będzie razem, że coś mu ten powrót daje pozytywnego, bo lubi
towarzystwo...
/.../
Wołam: "Krakaś!"
- Milczenie. Nie odpowiada wcale. Nie wiem nawet, czy jest w domu.
A chciałem się właśnie pochwalić przed gośćmi... Głupio pochwalić.
Krakaś siedzi na dachu i myśli. Sam jeden. Nie chce mu się jeść,
ani przestawać w towarzystwie. Trochę tylko przechyla główkę i
czarnymi oczyma spogląda w dół. Dziwnie spokojnie i przekonywająco.
Po co ma odpowiadać? Po co ma się wydzierać? Niby w jakim celu?
Lata spędzone w międzywojennym Wilnie
to czas wypełniony walką: z bezduszną administracją; z natrętnym
sobiepaństwem panów urzędników; z głupotą i arogancją nowych przepisów,
okólników, nakazów; w obronie ludzi "tutejszych". Był niestrudzony.
Jeździł po całym kraju, rozmawiał z ludźmi, oskarżał i bronił,
i ciągle pytał. Nie mógł zrozumieć skąd bierze się tyle nonszalancji,
ambicji, pychy, niebywałej pogardy dla cudzej własności i odmiennego
stylu życia. Na przestrzeni kilkunastu lat opisał setki konfliktów
i ludzkich dramatów. Pisał o ludziach, których łąki, w wyniku
melioracji, zamieniono na jałową pustynię; o rybakach, którym
zakazano połowu we własnym jeziorze; o regulacji kanału, która
doprowadziła do jego zamknięcia; o chłopie, na którego polu wybudowano
szosę; o posiadaczu prawa do wyrębu lasu, któremu nie zezwalano
na wycięcie jednej sosny...; o obowiązkowym bieleniu chat i o
sławojkach, które równie skutecznie, jak bolszewicy, podważały
autorytet władzy.
Widmo komunizmu krążyło nad Wilnem. Dziesiątki prowokacji granicznych,
jawna i skryta agitacja, bezradność i obojętność władzy. Najbardziej
irytowała Mackiewicza ledwo zakamuflowana sympatia, jaką część
wileńskiej elity obdarzała młodych wywrotowców. Półoficjalny organ
prasowy udzielał im swoich łamów, zapraszani bywali na salony,
organizowano im zagraniczne stypendia. W ich obronie stawali politycy,
dziennikarze, oficerowie wysokiej rangi. Zdarzały się przypadki
zbrojnych wystąpień, w wileńskich gimnazjach prowadzono komunistyczną
agitację. Taktyka frontów ludowych przynosiła owoce. Skutecznie
zacierano granicę między czerwonym, a tylko różowym. Podczas procesu
komunistycznego w Lidzie nie było wiadomo do końca, która ze stron
miała większy udział w organizowaniu strajku: komuniści czy prorządowe
związki zawodowe (ZZZ) Jędrzeja Moraczewskiego.
Szkoły, przy poparciu władz kuratoryjnych, zostały opanowane przez
lewicujących działaczy ZNP. Wybuchały konflikty, mnożyły się protesty
rodziców, otwarcie żądano rozwiązania Związku. W jednej tylko
parafii zebrano 6.000 podpisów: Z oburzeniem - pisano -
potępiamy wrogą działalność ZNP, skierowaną przeciwko Kościołowi
Katolickiemu i dobru Ojczyzny. Jednocześnie w ćwiczeniach
do trzeciej klasy znalazło się takie zdanie: Szkodliwe dla
chłopów, robotników, pracowników umysłowych są gazety: "Mały Dziennik",
"Słowo", "Rycerz Niepokalanej", "Dziennik Wileński".
Kto u nas robi komunistów - pytał Mackiewicz, a odpowiedzi
można było mnożyć: władze administracyjne, organizacje społeczne
i kulturalne, związki zawodowe, elity intelektualne i polityczne.
A zagrożenie nieustannie rosło. Mackiewicz uświadomił to sobie
dosadnie, gdy podczas procesu wileńskiej lewicy akademickiej,
stanowisko tzw. opinii publicznej było w swojej masie po stronie...
oskarżonych. Zareagował ostro:
Prowadzimy w naszym piśmie walkę
z komunizmem i ze wszystkimi przejawami, bez względu na to, czy
są zamaskowane, czy otwarte, które do komunizmu prowadzą, lub
prowadzić mogą. Chciałbym, żeby ta walka była nieubłaganą, a przeto
konsekwentną. W walce tej nie powinniśmy wyróżniać ani tych, którzy
chowają głowy pod czapki młodzieży akademickiej "burżuazyjnych"
uniwersytetów, ani tych, którzy ukrywają oblicze w czerwonych
sztandarach organizacji, znajdujących nawet poparcie tzw. czynników
miarodajnych. Przeciwnie, uważamy za obowiązek piętnować i te
"czynniki", za ich pobłażanie, otwarte, lubo skryte, sprzyjanie
ruchowi. Bo ruch ten skierowany jest przeciwko ideałom duchowym
i materialnym, przeciwko tradycji tych ideałów i fundamentom światopoglądu,
który uważamy za nasz, za dobry, celowy, za dorobek kultury pokoleń,
nie tylko naszego państwa, ale całej ludzkości.
Powinniśmy prowadzić walkę z komunizmem na śmierć i życie. To
nie jest walka o piłkę w tenisie, ani o bilę w bilardzie lub wieżę
w szachach. To jest walka o najszczytniejsze ideały ludzkości.
A w walce na śmierć i życie nie udziela się "forów".
/.../
Albowiem komunizm, jako program
i jako system, usuwa poza nawias wszelkie proste lub złożone funkcje
psychiki ludzkiej, które nie prowadzą do międzynarodowej rewolucji,
a tym samym do zniszczenia naszego świata, zarówno moralnego,
jak ideowego.
/.../
W stosunku do komunizmu nie może
być między nami polityków, dziennikarzy, kapitalistów, robotników,
policjantów - wszyscy łącznie jesteśmy tylko jego wrogami.
Prawda w oczy nie kole, ostatnia
pozycja z rocznicowej inicjatywy wydawnictwa Kontra i prawdziwy
dar losu (przez 60 lat uważana była za zaginioną), to niezwykła
książka, trochę pamiętnik, a trochę manifest polityczny. Pisana
podczas niemieckiej okupacji Wilna przez woźnicę, drwala i przemytnika
(tymi pracami zajmował się Mackiewicz podczas wojny), była jednocześnie
surogatem pracy dziennikarskiej, której w tym czasie nie mógł
wykonywać.
Książka jest zapisem tragedii, wielkiej zbiorowej i indywidualnej
katastrofy, osobistym zapisem klęski Mackiewicza i jego ideologii.
W pierwszej części dominują obrazy i nastroje: panika, dezorientacja,
ucieczka, strach i rozpacz, ledwie tłumiona wściekłość i niemoc.
Życie biegnie na krawędzi przepaści. Mackiewicz obserwuje współtowarzyszy
losu, nie sili się na obiektywizm, nie szuka uogólnień. Tak samo
jak oni, jest wyrzutkiem, zbiegiem, uchodźcą. Nie ma domu, pracy,
ojczyzny, a horyzont ginie w ciemności.
Najgorsze dopiero przed nimi. Autobus wspina się po szosie mejszagolskiej
w kierunku granicy litewskiej: dwadzieścia osiem najbardziej
na świecie ponurych kilometrów. Oczy rejestrują błahe obrazy:
gałązka brzozy, którą przyczepiono kiedyś do autobusu, aby
maskować go przed niemieckimi lotnikami, drży i płacze na deszczu;
łzy ściekają po szybie. Jeden z żołnierzy przechylił się i usnął
na ramieniu drugiego. Za chwilę będzie szlaban i straż graniczna
litewska i najgorszy ze wszystkich momentów - pożegnanie z
bronią: Sto razy już dotknął człowiek kabury pistoletu i sprawdził,
że jest. Jest i amunicja. Sto razy poprawił bagnet na pasie, a
wciąż czeka, czeka, czeka. Nie śpieszyć się, nie śpieszyć się.
Z bronią rozstawać na końcu.
Nie wszyscy mogli przetrwać ten moment:
Przodownik policji
nie wytrzymał. Taki sobie grubawy stupaja, co to protokóły pisał
za źle malowane płoty. Taki, co robił jak mu kazano, co miał żonę
i dzieci małe ostawił pod naporem bolszewickich tanków... wyjął
rewolwer, ścisnął jak prawicę przyjaciela i - palnął sobie w łeb.
- Czapka mu podskoczyła na lewe ucho, jakby się przestraszyła
huku.
Rejestruje odruchy gniewu. Ktoś przecież
jest odpowiedzialny za tą klęskę. Na razie sam nie formułuje wniosków,
tylko obserwuje:
Jakiś porucznik
wychylił się z jadącego auta i zawołał do policjanta, wskazując
na nie pomalowany płot w litewskim miasteczku:
- Panie władza, spisz pan protokół, że płot nie pomalowany według
przepisu premiera Składkowskiego!
W tym tragicznym, strasznym położeniu
są i momenty kojące - to zachowanie się Litwinów. Są gościnni,
uśmiechnięci, współczujący. Mackiewicz jest pod wielkim wrażeniem
ich zachowania i pełen złudnej nadziei:
Te same armie, które
w roku 1938 miały "maszerować na Kowno". I oto maszerują, ale
bez broni, znękane, głodne, bezpańskie (państwo przestało istnieć).
Ale nikt w Litwie ich nie wyśmiewa, nie cieszy się złośliwie z
ich losu i głodu. Wszystkie drzwi stoją otworem. /.../ Tak postąpili
Litwini.
Bardzo szybko otrząsa się z odrętwienia
i przystępuje do akcji. Ma nadzieję, że Sowieci przekażą Wilno
Litwinom, będzie mógł wrócić, założyć pismo i przystąpić do realizowania
własnej koncepcji. Jeśli te nadzieje się nie spełnią - pozostaje
emigracja. Przy okazji dowiadujemy się tego, czego do tej pory
mogliśmy się jedynie domyślać: ... moje poglądy krajowe nie
znalazły przed wojną należytego ujścia w publicystyce, skutkiem
skrępowania w ramach pracy zawodowej.
Dysponuje wielką koncepcją polityczną, całkowicie utopijną. Idea
"krajowa" (sam nie lubi tego słowa) jest odziedziczona wprost
po wybitnym publicyście wileńskim, Ludwiku Abramowiczu. Jej istota
polega na powrocie do idei Wielkiego Księstwa Litewskiego, do
imperializmu Witoldowego. Program polityczny opiera się na próbie
pogodzenia zwaśnionych narodów, zamieszkujących ten wielki historyczny
obszar:
To idealizowane
przeze mnie współczesne Wielkie Księstwo Litewskie miałoby charakter
państwa trójjęzycznego, trójnarodowego: Białorusini, Litwini,
Polacy. Abstrahując od korzyści zasadniczej, zewnętrznej, wypływającej
z mocarstwowego zabezpieczenia się przed utratą niepodległości
i wyemancypowania spod władzy Moskwy i Berlina - wszystkie te
trzy narodowości zyskują, przez połączenie, nie tylko siłę, ale
i wewnętrzne zadośćuczynienie własnym ideałom. Następnie poważne
korzyści ekonomiczne. Litwini, otrzymując dostęp do Wilna-stolicy
i całej historycznej Litwy, nie tracąc nic ze swego narodowościowo-kulturalnego
dorobku, pozostając równorzędnym elementem w państwie, siedzą
na jego dostępach do morza. Białorusini stanowią element przeważający,
nie potrzebują się zatem obawiać wynarodowienia, zwłaszcza groźnego
im na rzecz Rosji, uzyskując dostęp do morza i warunki normalnego
rozwoju. Polacy wileńscy, zachowując swój język ojczysty i kulturę,
tudzież swą tradycyjną odrębność od Korony, dochodzą wreszcie
do głosu we własnej, ściśle ojczyźnie (Heimatland), nie tracą,
a nabierają powagi, jako element stanowiący zbitą masę w samym
centrum i stolicy. Poza tym stanowią nie kość niezgody, ale pomost
łączący Wilno z Warszawą.
Zanim przystąpi do działania (wciąż
pozostaje w Kownie w oczekiwaniu na decyzję) postanawia uporać
się z przeszłością. Jest przepełniony goryczą, żółcią i wściekłością.
Idzie do redakcji Chaty Rodzinnej i tam na maszynie wypisuje
artykuł dla litewskiego Lietuvos Žinios. Odpowiedzialnością
za całe zło obarcza Piłsudskiego. Pisze, że Wilnianie będą witać
z radością wojska litewskie.
Artykuł wywołuje burzę. Ma przeciwko sobie niemal całą opinię
publiczną. Większość, nawet osoby bardzo poważne i uczciwe - jak
sam przyznaje - potraktowała artykuł jako przestępstwo polityczne.
Oficerowie internowani w Połądze składają protest, żądając jednocześnie
natychmiastowego zaprzestania szkodliwej dla Polski działalności:
Przeczytałem, wsadziłem
do kieszeni. Zostałem całkowicie sam. I w takich warunkach postanowiłem
podjąć walkę o swe polityczne ideały...
Bardzo przeliczył się w rachubach.
Od pierwszej chwili, od wkroczenia wojsk litewskich do Wilna,
wszystko układało się nie po jego myśli. Wzajemna niechęć szybko
przerodziła się we wrogość. Największa wina leżała po stronie
litewskiej. Kolejne rozporządzenia i ustawy sprawiały, że życie
w mieście stawało się niemożliwe. Niemal z dnia na dzień obowiązywać
zaczął język litewski. Zmieniano nazwy ulic, szyldy sklepowe,
dorożkarze mieli obowiązek nauczenia się języka litewskiego w
ciągu kilku tygodni. W gimnazjach wyrzucono większość nauczycieli,
mianowano dyrektorów Litwinów. Wkrótce zamknięty został Uniwersytet
Stefana Batorego. Wyrzucono wszystkich urzędników polskich, w
tym także kolejarzy. Ustawa o obywatelstwie poważnie utrudniała
zdobycie obywatelstwa wszystkim nie-Litwinom (przed wojną było
w Wilnie zaledwie 2% Litwinów).
Doszło wreszcie do paradoksalnej sytuacji, kiedy jedynym obrońcą
uciśnionej ludności stał się idealizowany żołnierz sowiecki z
pobliskiej bazy wojskowej. W tej sytuacja żadna koncepcja polityczna,
a zwłaszcza koncepcja "krajowa" nie mogła przynieść efektów.
Mackiewicz wykazywał konsekwencję graniczącą z zaślepieniem. Z
trudem zdobył fundusze i zgodę władz litewskich na założenie pisma.
Znalazł współpracowników. Ale na tym kończyły się jego możliwości.
Litewska cenzura nie pozwalała na nic. Nie mógł głosić koncepcji
"krajowej". Nie mógł stawać w obronie prześladowanej ludności
polskiej. Zabronione były wszelkie akcenty antysowieckie. Po kilku
miesiącach, pod pretekstem złamania ustawy o cenzurze, odebrano
mu prawo wydawania pisma. Zaledwie miesiąc później do Wilna po
raz kolejny wkroczyły wojska sowieckie.
Mackiewicz zaszył się w swoim Czarnym Borze i podjął pracę fizyczną.
Mógł jedynie obserwować: oszałamiające postępy armii Hitlera,
dwulicowość zachodnich sprzymierzeńców i najbardziej bolesny obraz:
niedawnych przyjaciół, kolegów, ludzi często bardzo szanowanych
i ich kariery w zbolszewizowanym kraju. W końcu stracił nadzieję:
Na zmianę złych
i dobrych dni, złej i dobrej polityki, głupoty i mądrości, ludzkich
tęsknot i ludzkiej niesprawiedliwości, napaści i obrony, walki
i nadziei - przyszła beznadziejność. Na zmianę tego wszystkiego,
co ludzkie, wydaje się nawet, że na zmianę pór roku i tego, co
zwykliśmy czekać z każdym dniem jutrzejszym - przyszło powolne
gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez nadziei,
wykoszlawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości.
/.../
Wszystkie plany,
kalkulacje polityczne, przyszłość - zginęły wobec ogromu tego
nieszczęścia. Pozostała pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek:
Bolszewia rozbita być powinna, zgniecona, wypalona, unicestwiona
raz na zawsze i po wieki wieków. Amen.
Te słowa pełne rozpaczy kończą pewien
etap w życiu Mackiewicza. W chwili pisania książki a dokładnie
40 lat. Stracił niemal wszystko: pracę, ojczyznę, własne pragnienia
i to czego już nigdy nie odzyska - młodość. Nie mógł poznać własnej
przyszłości, choćby tych jej strzępów, które my dzisiaj już znamy.
Czy to źle? Na emigracji, aż do śmierci, żył w biedzie, szkalowany
przez ludzi, którym przeszkadzały jego poglądy polityczne. Widział
kolejne triumfy bolszewizmu i przewidywał najgorsze. Ale jest
i druga strona tego samego medalu. Właśnie na emigracji zyskał
wielką sławę i stworzył swoje najwybitniejsze dzieła: Drogę
donikąd, Kontrę, Lewą wolną, Nie trzeba głośno mówić - bez
nich o ileż uboższa byłaby literatura polska dwudziestego wieku.
Do końca nie przestał walczyć ze znienawidzonym wrogiem - komunistyczną
zarazą. Przegrał, tak przynajmniej sam sądził, ale jego wysiłek
nie poszedł na marne. Przetrwały jego dzieła i czytane jeszcze
będą przez wiele pokoleń.
|