D. Rohnka
Młody Mackiewicz
W setną rocznicę urodzin Józefa Mackiewicza

Poznań, 1.04.2002

Jubileusz 100-lecia urodzin WIELKIEGO CZŁOWIEKA skłania do zachwytów, hołdów i innych podobnych, nie zawsze racjonalnych, zachowań. Wspominamy przy tej okazji osoby na ogół dawno zmarłe lub przynajmniej w latach mocno posunięte; ich wyjątkowe życie i czyny, zasługi i osiągnięcia, niekiedy szczególne cechy charakteru. Im bardziej osoba taka była znana, im lepiej zapisana w pamięci, tym więcej interesują nas koleje jej losu, bywa że bardzo intymne lub zgoła nieistotne szczegóły. A przecież w tym szczególnym dniu świętujemy dzień w życiu człowieka pierwszy, gdy ani o jego przyszłości, ani o talentach, ani cechach charakteru nic powiedzieć nie można.
To stary i oswojony dylemat. Zastępy kronikarzy borykały się z nim w niezliczonych opisach narodzin królewskich, książęcych, osobistości świeckich, duchownych, lub świętych. Recepta bardzo prosta i skuteczna, zależna była jedynie od wyobraźni piszącego.
Zwiastowania, proroctwa, znaki na niebie i na ziemi, choćby tylko niezwykłe wydarzenia: kataklizmy, powodzie, gradobicia i śnieżne zamiecie - takie lub inne współczesne piszącym zabobony wprzęgiwane bywały w opisy narodzin znanych, choć czasem pospolitych, ludzi. Zabiegi tego typu powodowane były motywami wyższego rzędu: racją stanu, względami na domniemany geniusz lub świętość, często także artystycznymi upodobaniami piszącego. Świetnie uzasadniały ustalony porządek świata i jego hierarchię.
Jak niebezpieczna to droga w odniesieniu do Mackiewicza pisać chyba nie warto. Jako pogromca mitów, "realizmów", myślenia życzeniowego, apostata sprawy narodowej w jej najbardziej haniebnych odruchach, demaskator mitów i martyrologicznych legend nadaje się chyba najmniej na obiekt kultu i narodowych demonstracji.
Jak ktoś świetnie zauważył, Mackiewicz był pisarzem dla dorosłych. Nie konstruował legend, ale je obalał. Nie ulegał narodowym psychozom, ale je bezkompromisowo zwalczał, często z narażeniem własnej reputacji, a nawet życia. Byłby szczerze ubawiony doniesieniem, że ktoś trudzi się badaniem okoliczności jego narodzin, odczytywaniem konstelacji, mających rzekomy wpływ na jego przyszłe losy. O ile wolno mi tak stwierdzić, Mackiewicz nigdy nie interesował się gwiazdami, przynajmniej w swojej twórczości. Pisał o rzeczach o wiele bardziej przyziemnych, za to bardziej namacalnych i o większym dla życia na Ziemi znaczeniu. Jedyna, która go naprawdę interesowała, to była pięcioramienna czerwona gwiazda sowiecka, o której pisał, że jest tym szczególnym wyjątkiem wśród gwiazd, co rzuca tylko cienie.
Są o wiele lepsze sposoby uczczenia rocznicy Mackiewicza, aniżeli poszukiwanie pozaziemskich koincydencji związanych z jego narodzinami. Za najważniejszą uznać wypada, zakrojoną na ogromną skalę, inicjatywę wydawniczą wieloletniego (w tym roku upływa okrągłe 30 lat) wydawcy Józefa Mackiewicza, pani Niny Karsov.
W trzech tomach zawarte zostały utwory literackie oraz publicystyka Józefa Mackiewicza, począwszy od debiutu literackiego pisarza z 1922 roku Z ostępów leśnych Białowieży, debiutu, którego poszukiwanie zajęło... kilkanaście lat.
Pierwszy z tych tomów Bulbin z Jednosielca, którego tytuł zaczerpnięty został z wczesnej i niezwykle udanej próby literackiej "młodego" Mackiewicza, obejmuje teksty pisane w latach 1926-1936. Drugi Okna zatkane szmatami prezentuje teksty pisane w latach 1937-1938. Tom trzeci (w przygotowaniu) obejmować będzie również kompletną (o ile to tylko możliwe) bibliografię tekstów Józefa Mackiewicza. Największą "sensacją" tej inicjatywy jest niewątpliwie tom czwarty (17 tom Dzieł Józefa Mackiewicza), zawierający zaginioną przez niemal sześćdziesiąt lat książkę, pisaną podczas niemieckiej okupacji Wileńszczyzny Prawda w oczy nie kole, której maszynopis nieprawdopodobnym zrządzeniem losu przetrwał, skatalogowany pod nazwiskiem autora, nie gdzie indziej tylko w Bibliotece Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie.
Praca, jaka została wykonana przez wydawcę Ninę Karsov oraz autora wyboru tekstów i autora bibliografii Michała Bąkowskiego, możliwa będzie do oszacowania tylko wówczas, gdy uświadomimy sobie, że celem inicjatywy nie było jedynie opublikowanie bogatego wyboru artykułów i utworów literackich pisarza, ale zebranie kompletnej, wielokrotnie zweryfikowanej i w pełni udokumentowanej bibliografii Józefa Mackiewicza, obejmującej tysiące artykułów, reportaży, utworów literackich, nawet drobnych notatek redakcyjnych i korespondencji, tekstów podpisywanych na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastoma różnymi inicjałami i pseudonimami; gdy uświadomimy sobie, że tak szeroko i ambitnie zakreślone prace trwały kilkanaście lat i że, w mniejszym lub większym zakresie, brało w nich udział kilkadziesiąt osób.
To, powtórzmy jeszcze raz, wielkie dzieło, ale również wspaniały prezent dla wszystkich sympatyków twórczości Józefa Mackiewicza w setną rocznicę jego urodzin.
Czytając po raz pierwszy świeże, pachnące farbą drukarskie, w większości zupełnie mi nieznane teksty Mackiewicza sprzed dobrych sześćdziesięciu-osiemdziesięciu lat nurtowała mnie jednak dziwna i uporczywa myśl - Mackiewicz został odkryty. Nie ma już białych plam w twórczości pisarza, tekstów czekających na swojego odkrywcę, rewelacji mogących wprowadzić w stan ekscytacji najbardziej statecznego badacza. Na nic się zdadzą wycieczki do biblioteki i przeglądanie zakurzonych roczników Słowa w poszukiwaniu utworów, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Nikt już nie odkryje dla siebie, za to przed innymi, Szabli i pałki gumowej, Kriuczkowa, albo Bierzmy przykład z `Cichego Donu`. Tej straty nic już nie może powetować. Przepadło.
Za to jakże miło jest czytać Mackiewicza u siebie, w domu, w "kapciach" i w wygodnym fotelu, zależnie od temperamentu, kontemplować lub pożerać najwcześniejsze próby literackie i dziennikarskie pisarza. Jakże miło jest się poddać kolejnemu, wielkiemu zaskoczeniu, które nieustannie nawiedza zatwardziałych czytelników autora Kontry: młody Mackiewicz, Mackiewicz debiutujący, raczkujący literat i dziennikarz, jest niemal tym samym Mackiewiczem, jakiego znamy, autorem Miasojedowa i Lewej wolnej, Karierowicza i Drogi donikąd, jest pisarzem dojrzałym.
Już debiutancki tekst, otwierający tom 14 Dzieł Józefa Mackiewicza, Bulbin z Jednosielca, przynosi pierwsze uzasadnione podejrzenia. Z ostępów leśnych Białowieży, utwór pisany przez zaledwie dwudziestoletniego Mackiewicza, ujawnia wiele z istotnych cech jego późniejszej twórczości: ciekawość ludzkiego losu, szacunek dla przyrody, sprzeciw i pogardę dla urzędniczej arogancji, tęsknotę do starych dobrych czasów:

Mimo woli rozszerzają się nozdrza, wciągając głębiej powietrze do płuc na widok dalekiej i pustej krainy, leżącej odłogiem, gdzie jeszcze nie wszystko jest ogrodzone, zanumerowane, skatalogowane...
/.../

Mało jest teraz ziem wolnych od ludzkiego mrowiska. Nie ma lasów i stepów dziewiczych w tej, cuchnącej gazami i benzyną aeroplanów, Europie; lecz jest jeszcze jedno miejsce - obszar, na pozór przynajmniej, dziewiczy, bo gdy się patrzy na niego z wysokości 60-metrowej wieży, wygląda jak jeden wielki zbałwaniony ocean zielonych wierzchołków drzew, zda się być krajem dzikim i wolnym, jak senne mary kłusownika... To Puszcza Białowieska. Ta perła lasów palearktycznych...

Lepiej pojmiemy znaczenie tego nastroju, kiedy ujawnimy, że to właśnie wyprawa do Puszczy Białowieskiej (Mackiewicz zbierał materiały do pracy naukowej. Z puszczy przywiózł okaz ptaka Picoides tridactylus, o którym chciał pisać pracę) zadecydowała o jego późniejszej karierze literackiej.
Ale puszcza to nie tylko przyroda, także ludzie i krzywda, jaką na ogół wyrządzają naturze:

A panowie, zamieszkujący dawne obejścia carskie /.../ dopełniają złego - po godzinach trudów przedobiednich biegną, każdy kto z czym może, do lasu na polowanie...
/.../

... robotnicy mieszkają z żonami, dziećmi, z bydłem, z psami, z końmi itd. w samym lesie - w nocy i w dzień jak na jarmarku. I w takich warunkach ma się hodować zwierzyna! Tak, puszcza ginie! Można zrobić kilka wiorst w głąb lasu i spotkać nagle.... uczniów warszawskich grających w futbol, na pięknej polanie ujrzeć butelkę "Baczewskiego" i rozbite kieliszki, resztki nocnej libacji.

Być może nie sama puszcza, jej bezkresna przyroda, zadecydowała o wyborze Mackiewicza. Jak każdy młody człowiek, stanął któregoś dnia przed wyborem: ponętna, pachnąca lasem, formaliną i bibliotecznym kurzem przygoda zoologiczna (o stosunkowo niewielkiej liczbie niewiadomych) kontra wir życia dziennikarskiego, nie określone horyzonty i wyzwania. Sam Mackiewicz, po części, odpowiedział na to pytanie po dziesięciu latach (Śp. profesor Konstanty Janicki, Słowo 1932 nr 281): Przyznam ze skruchą, że nie wytrzymałem. Dezerterowałem... .
Nie dajmy się zwieść tym na pozór ekspiacyjnym, a naprawdę bardzo kokieteryjnym wyznaniem. Mackiewicz - pogromca niesprawiedliwości, Mackiewicz - antykomunista, Mackiewicz -demaskator nie mógł się narodzić z wyziewów naftaliny, preparatów, słoików, formaliny, kurzu i pleśni, do których, w co łatwo uwierzyć, poczuł nagłą awersję.
Nie wolno zapominać o jeszcze jednym, a decydującym dla przyszłych losów pisarza, czynniku - dwudziestoletni niedoszły przyrodnik miał za sobą przeżycia zgoła niezwykłe dla młodzieńca wstępującego dopiero w wiek dojrzały.
W 1914 Józef obserwuje pierwsze w swoim życiu wielkie wydarzenie historyczne - największą wojnę świata. Wojna zaskakuje go w Ciechocinku, gdzie cała rodzina spędza wakacje. Co robi przyszły pisarz? Kupuje sobie zeszyt dla pisania dziennika i pod jakąś tam datą zapisuje: Dziś wyjechała z Ciechocinka orkiestra wojskowa.
Cztery lata później idzie na wojnę. Walczy, zostaje ranny, podupada na zdrowiu, w lipcu 1920 bierze udział w osłonie odwrotu wojsk polskich z Wilna, kilka dni później dostaje się do litewskiej niewoli... Nastroje, obrazy i zapachy, jakie wtedy poznał, będzie wspominał z natrętną regularnością przez całe późniejsze życie.
Na to nakładają się obserwacje i dyskusje polityczne, których w środowisku żołnierskim nie brakowało. Piłsudski dwukrotnie wstrzymuje ofensywę, w 1919 i rok później. Nie będzie rozgromienia bolszewizmu, a ogromne połacie rodzinnego kraju znajdą się po sowieckiej stronie. W kręgach Mackiewicza odczuwano to jako katastrofę.
O jego temperamencie politycznym świadczą tematy jakie poruszał w pierwszych latach pracy dziennikarskiej: polityka kolonialna Francji w Afryce Północnej i dążenia świata arabskiego; nacjonalizm młodoturecki Kemala Paszy i reformy Rezy Szah Pahlawiego w Persji; Indie i Afganistan i zapowiedź wojen religijnych; zatarg sowiecko-chiński. Nad tym wszystkim dominowała refleksja nad politycznymi intencjami Sowietów. Już wówczas Mackiewicz nie demonizował wroga:

Ci, którzy twierdzą, że wszystko dzieje się na świecie za sprawę Sowietów, wyrządzają im tylko usługę. Jeżeli bolszewicy popierają czynnie Kerima to tylko dlatego, że prowadzi wojnę, oczywiście bez względu na to z kim.

W centrum uwagi Mackiewicz była Litwa, kraj rodzinny, i jego złożona sytuacja polityczna. Aż po rok 1940 nie przestał wierzyć w możliwość porozumienia pomiędzy narodami zamieszkującymi historyczne Księstwo. Jeździł do Kowna, gdy tylko było to możliwe, dyskutował i przekonywał - to była jego misja. Nie było spraw ważniejszych, poza, rzecz jasna, walką z komunizmem. Podczas pierwszej "pojażdżki" do Kowna w 1928 roku (dostał osobiste zezwolenie od premiera Voldermarasa na wjazd do Kowna) pytał właściwie o dwie sprawy: możliwość porozumienia i ślady dawnego litewskiego imperializmu - obie były niezbędne dla realizacji jego koncepcji. Paradoksalnie widział możliwość porozumienia z tymi, którzy chcieli odebrać Wilno Polsce i wyjść poza ciasny litewski nacjonalizm, nawiązując do idei "Wielkiej Litwy": Tego rodzaju ideologia zbliża tych ludzi do nas, do szlachty litewskiej.... Do tych rozmów i nadziei wróci Mackiewicz tuż przed wybuchem wojny i w przeddzień litewskiej okupacji Wilna.
Ulubionym tworzywem młodego Mackiewicza były wspomnienia, te same, które w latach długoletniej powojennej tułaczki posłużą za materiał dla wielkich epickich opowieści: Sprawy Pułkownika Miasojedowa, Lewej wolnej. To co u starego, dojrzałego pisarza wydaje się naturalne, może jednak dziwić u zaledwie dwudziestokilkuletniego młodzieńca.
Wspomnienia zdominowały obrazy wojenne: krótki epizod niewoli litewskiej, do którego wielokrotnie później wracał; historia pewnej dezercji, która w rozwiniętej formie posłużyła za temat pierwszej powieści Mackiewicza, a która, jak wolno sądzić, była blisko związana z biografią pisarza; pierwsze dni w wojsku polskim, do którego zaciągnął się jako ochotnik; odwrót spod Wilna - Jak okiem sięgnąć ciągnęła się panorama zupełnej dezorientacji. Jechały jeszcze jakieś wozy i wózki, wojskowe i cywilne, ale bez składu i ładu. Po rowach leżeli żołnierze, niektórzy daleko od siebie odrzuciwszy karabiny; pospolite wojenne obrazy: tumany i lawiny kurzu - Kurz pokrywał wszystko do nieba włącznie, wciskał się do oczu, uszu, kabur, lufy karabinu i pochwy szabli; nuda i zmęczenie, opisy walk - Kozacy, ku naszemu zdziwieniu, przez las gęsty jak druty kolczaste, parli naprzód w konnym szyku. Zdumiewająca odwaga! Odpowiedziały im kulomioty naszej piechoty...; i śmiertelny strach - Byle na konia. - To już nie myśl i zamiar, to straszne, bolesne pragnienie; inaczej stratują na miazgę! Niepodobna... w szalonym uścisku wiszę pomiędzy dwoma końmi w powietrzu, z prawą ręką na siodle swojego konia, z lewą na grzywie sąsiada. Rękojeść mojej szabli, przy najlżejszym ruchu w górę, zaczepia o prawą kaburę w siodle mojego kolegi, karabin ciągnie w dół... - to wspomnienie będzie go prześladować do końca życia.
Temperament pisarski młodego Mackiewicza szuka ujścia w najróżniejszych formach i gatunkach. W połowie lat 20-tych pisuje recenzje teatralne, lekko, zgrabnie, z ogromną dozą humoru i umiarkowanej uszczypliwości:

Człowiek, który nigdy nie bywał w górach... /.../ na pewno odłoży swój wyjazd i w ogóle nabierze niechęci do wszelkiej górskiej okolicy, zobaczywszy na scenie sztukę "Madej Zbój". /.../ Od pierwszego do ostatniego aktu burza. Grzmi, błyska, biją pioruny, deszcz, wicher gwiżdże we wszystkich dziurach wiekowych dekoracji. Nie ulega wątpliwości, że w takiej atmosferze łatwo jest zostać zbójem...
/.../

W pierwszym akcie, gdy nóżki p. Miłkowskiej zabujały w powietrzu, a ona, którą wyniesiono za kulisy, by jej tam wykłuć oczy, wydała ze swych piersi rozdzierająco tragiczny krzyk - nabraliśmy wielkiego szacunku dla siły wyrazu zawartego w głosie tej utalentowanej artystki...
/.../

O samej wystawie i dekoracjach nie dużo da się powiedzieć, gdyż widzieliśmy je jedynie podczas błyskawic, które nb. oślepiały wzrok.

Rychło ujawnił się talent literacki przyszłego pisarza. Konstrukcja narracji, rysunek postaci szkicowany jak gdyby od wewnątrz, sugestywna jedność zamarłej w bezruchu przyrody i toczącej się, dramatycznej akcji wszystko to można odnaleźć w pierwszych, śmiałych utworach młodego Mackiewicza. Bulbin z jednosielca, tytułowy utwór tomu 15, to lapidarny zapis bogatej ludzkiej natury, skołtunionej powszednią troską, natrętną kalkulacją, cyniczną, ale zastygłą między pojęciami dobra i zła, na tle niewzruszonej przyrody, pod palącym słońcem, w biedzie. W tej scenografii bohater i autor przelewają na czytelnika bezgraniczny pesymizm. Bulbin morduje bolszewika, zdradziecko i potwornie, ale nie jest nawet zły. Raczej obojętny, jak obojętny pozostaje niemy las. Zabił bo musiał, z potrzeby i tylko trochę z chytrości. Nie ma tu miejsca na wyrok, ani nawet ocenę. Bulbin powróci do swojej gontem krytej chaty, do gospodarstwa, lasu, jeziora i sadu. Do starych trosk i gospodarskich kalkulacji. I tylko ludzie okoliczni trochę pogadają i szybko zapomną.
Krakaś robi wstrząsające wrażenie. To dziwny utwór - nekrolog o istocie... Urodzony z jajka, spadł z gniazda, łamiąc sobie lewą nogę. Złapał go syn stróża w Wilnie. Mackiewicz kupił go za 50 groszy i zabrał do domu. Krakaś to nie jest pretekst, tylko kruk i tylko przy okazji pozwala na snucie refleksji o stosunkach między człowiekiem i zwierzęciem. Które z nich lepsze, mądrzejsze, przystosowane bardziej do życia? Człowiek ma swoją filozofię, potrafi wybrać co dla niego dobre, czasem tylko tak mu się wydaje. Kruk tych zdolności nie posiada, ale tylko pozornie:

... Krakaś był zawsze sobą. Lubił werandę i przepadał za wspólnym obiadem. Albo siadywał na wolnym krześle, na poręczu, albo po prostu właził pod stół i siedział u nóg zadowolony i cichy. Wcale niekoniecznie, by jeść... Po prostu lubił gwar głosów i ruch wokół siebie. To było istotnie bezmyślną cechą wrodzoną, jakich pełno posiadamy my, ludzie, i one, ptaki.
/.../

Gdy wracałem do domu, wołając: "Krakaś!", leciał na spotkanie i siadał na ramię. Cieszył się. Cieszył się jak pies, ale cieszył się celowo. Wiedział, że będzie razem, że coś mu ten powrót daje pozytywnego, bo lubi towarzystwo...
/.../

Wołam: "Krakaś!" - Milczenie. Nie odpowiada wcale. Nie wiem nawet, czy jest w domu. A chciałem się właśnie pochwalić przed gośćmi... Głupio pochwalić. Krakaś siedzi na dachu i myśli. Sam jeden. Nie chce mu się jeść, ani przestawać w towarzystwie. Trochę tylko przechyla główkę i czarnymi oczyma spogląda w dół. Dziwnie spokojnie i przekonywająco. Po co ma odpowiadać? Po co ma się wydzierać? Niby w jakim celu?

Lata spędzone w międzywojennym Wilnie to czas wypełniony walką: z bezduszną administracją; z natrętnym sobiepaństwem panów urzędników; z głupotą i arogancją nowych przepisów, okólników, nakazów; w obronie ludzi "tutejszych". Był niestrudzony. Jeździł po całym kraju, rozmawiał z ludźmi, oskarżał i bronił, i ciągle pytał. Nie mógł zrozumieć skąd bierze się tyle nonszalancji, ambicji, pychy, niebywałej pogardy dla cudzej własności i odmiennego stylu życia. Na przestrzeni kilkunastu lat opisał setki konfliktów i ludzkich dramatów. Pisał o ludziach, których łąki, w wyniku melioracji, zamieniono na jałową pustynię; o rybakach, którym zakazano połowu we własnym jeziorze; o regulacji kanału, która doprowadziła do jego zamknięcia; o chłopie, na którego polu wybudowano szosę; o posiadaczu prawa do wyrębu lasu, któremu nie zezwalano na wycięcie jednej sosny...; o obowiązkowym bieleniu chat i o sławojkach, które równie skutecznie, jak bolszewicy, podważały autorytet władzy.
Widmo komunizmu krążyło nad Wilnem. Dziesiątki prowokacji granicznych, jawna i skryta agitacja, bezradność i obojętność władzy. Najbardziej irytowała Mackiewicza ledwo zakamuflowana sympatia, jaką część wileńskiej elity obdarzała młodych wywrotowców. Półoficjalny organ prasowy udzielał im swoich łamów, zapraszani bywali na salony, organizowano im zagraniczne stypendia. W ich obronie stawali politycy, dziennikarze, oficerowie wysokiej rangi. Zdarzały się przypadki zbrojnych wystąpień, w wileńskich gimnazjach prowadzono komunistyczną agitację. Taktyka frontów ludowych przynosiła owoce. Skutecznie zacierano granicę między czerwonym, a tylko różowym. Podczas procesu komunistycznego w Lidzie nie było wiadomo do końca, która ze stron miała większy udział w organizowaniu strajku: komuniści czy prorządowe związki zawodowe (ZZZ) Jędrzeja Moraczewskiego.
Szkoły, przy poparciu władz kuratoryjnych, zostały opanowane przez lewicujących działaczy ZNP. Wybuchały konflikty, mnożyły się protesty rodziców, otwarcie żądano rozwiązania Związku. W jednej tylko parafii zebrano 6.000 podpisów: Z oburzeniem - pisano - potępiamy wrogą działalność ZNP, skierowaną przeciwko Kościołowi Katolickiemu i dobru Ojczyzny. Jednocześnie w ćwiczeniach do trzeciej klasy znalazło się takie zdanie: Szkodliwe dla chłopów, robotników, pracowników umysłowych są gazety: "Mały Dziennik", "Słowo", "Rycerz Niepokalanej", "Dziennik Wileński".
Kto u nas robi komunistów - pytał Mackiewicz, a odpowiedzi można było mnożyć: władze administracyjne, organizacje społeczne i kulturalne, związki zawodowe, elity intelektualne i polityczne. A zagrożenie nieustannie rosło. Mackiewicz uświadomił to sobie dosadnie, gdy podczas procesu wileńskiej lewicy akademickiej, stanowisko tzw. opinii publicznej było w swojej masie po stronie... oskarżonych. Zareagował ostro:

Prowadzimy w naszym piśmie walkę z komunizmem i ze wszystkimi przejawami, bez względu na to, czy są zamaskowane, czy otwarte, które do komunizmu prowadzą, lub prowadzić mogą. Chciałbym, żeby ta walka była nieubłaganą, a przeto konsekwentną. W walce tej nie powinniśmy wyróżniać ani tych, którzy chowają głowy pod czapki młodzieży akademickiej "burżuazyjnych" uniwersytetów, ani tych, którzy ukrywają oblicze w czerwonych sztandarach organizacji, znajdujących nawet poparcie tzw. czynników miarodajnych. Przeciwnie, uważamy za obowiązek piętnować i te "czynniki", za ich pobłażanie, otwarte, lubo skryte, sprzyjanie ruchowi. Bo ruch ten skierowany jest przeciwko ideałom duchowym i materialnym, przeciwko tradycji tych ideałów i fundamentom światopoglądu, który uważamy za nasz, za dobry, celowy, za dorobek kultury pokoleń, nie tylko naszego państwa, ale całej ludzkości.
Powinniśmy prowadzić walkę z komunizmem na śmierć i życie. To nie jest walka o piłkę w tenisie, ani o bilę w bilardzie lub wieżę w szachach. To jest walka o najszczytniejsze ideały ludzkości. A w walce na śmierć i życie nie udziela się "forów".

/.../

Albowiem komunizm, jako program i jako system, usuwa poza nawias wszelkie proste lub złożone funkcje psychiki ludzkiej, które nie prowadzą do międzynarodowej rewolucji, a tym samym do zniszczenia naszego świata, zarówno moralnego, jak ideowego.
/.../

W stosunku do komunizmu nie może być między nami polityków, dziennikarzy, kapitalistów, robotników, policjantów - wszyscy łącznie jesteśmy tylko jego wrogami.

Prawda w oczy nie kole, ostatnia pozycja z rocznicowej inicjatywy wydawnictwa Kontra i prawdziwy dar losu (przez 60 lat uważana była za zaginioną), to niezwykła książka, trochę pamiętnik, a trochę manifest polityczny. Pisana podczas niemieckiej okupacji Wilna przez woźnicę, drwala i przemytnika (tymi pracami zajmował się Mackiewicz podczas wojny), była jednocześnie surogatem pracy dziennikarskiej, której w tym czasie nie mógł wykonywać.
Książka jest zapisem tragedii, wielkiej zbiorowej i indywidualnej katastrofy, osobistym zapisem klęski Mackiewicza i jego ideologii.
W pierwszej części dominują obrazy i nastroje: panika, dezorientacja, ucieczka, strach i rozpacz, ledwie tłumiona wściekłość i niemoc. Życie biegnie na krawędzi przepaści. Mackiewicz obserwuje współtowarzyszy losu, nie sili się na obiektywizm, nie szuka uogólnień. Tak samo jak oni, jest wyrzutkiem, zbiegiem, uchodźcą. Nie ma domu, pracy, ojczyzny, a horyzont ginie w ciemności.
Najgorsze dopiero przed nimi. Autobus wspina się po szosie mejszagolskiej w kierunku granicy litewskiej: dwadzieścia osiem najbardziej na świecie ponurych kilometrów. Oczy rejestrują błahe obrazy: gałązka brzozy, którą przyczepiono kiedyś do autobusu, aby maskować go przed niemieckimi lotnikami, drży i płacze na deszczu; łzy ściekają po szybie. Jeden z żołnierzy przechylił się i usnął na ramieniu drugiego. Za chwilę będzie szlaban i straż graniczna litewska i najgorszy ze wszystkich momentów - pożegnanie z bronią: Sto razy już dotknął człowiek kabury pistoletu i sprawdził, że jest. Jest i amunicja. Sto razy poprawił bagnet na pasie, a wciąż czeka, czeka, czeka. Nie śpieszyć się, nie śpieszyć się. Z bronią rozstawać na końcu.
Nie wszyscy mogli przetrwać ten moment:

Przodownik policji nie wytrzymał. Taki sobie grubawy stupaja, co to protokóły pisał za źle malowane płoty. Taki, co robił jak mu kazano, co miał żonę i dzieci małe ostawił pod naporem bolszewickich tanków... wyjął rewolwer, ścisnął jak prawicę przyjaciela i - palnął sobie w łeb. - Czapka mu podskoczyła na lewe ucho, jakby się przestraszyła huku.

Rejestruje odruchy gniewu. Ktoś przecież jest odpowiedzialny za tą klęskę. Na razie sam nie formułuje wniosków, tylko obserwuje:

Jakiś porucznik wychylił się z jadącego auta i zawołał do policjanta, wskazując na nie pomalowany płot w litewskim miasteczku:
- Panie władza, spisz pan protokół, że płot nie pomalowany według przepisu premiera Składkowskiego!

W tym tragicznym, strasznym położeniu są i momenty kojące - to zachowanie się Litwinów. Są gościnni, uśmiechnięci, współczujący. Mackiewicz jest pod wielkim wrażeniem ich zachowania i pełen złudnej nadziei:

Te same armie, które w roku 1938 miały "maszerować na Kowno". I oto maszerują, ale bez broni, znękane, głodne, bezpańskie (państwo przestało istnieć). Ale nikt w Litwie ich nie wyśmiewa, nie cieszy się złośliwie z ich losu i głodu. Wszystkie drzwi stoją otworem. /.../ Tak postąpili Litwini.

Bardzo szybko otrząsa się z odrętwienia i przystępuje do akcji. Ma nadzieję, że Sowieci przekażą Wilno Litwinom, będzie mógł wrócić, założyć pismo i przystąpić do realizowania własnej koncepcji. Jeśli te nadzieje się nie spełnią - pozostaje emigracja. Przy okazji dowiadujemy się tego, czego do tej pory mogliśmy się jedynie domyślać: ... moje poglądy krajowe nie znalazły przed wojną należytego ujścia w publicystyce, skutkiem skrępowania w ramach pracy zawodowej.
Dysponuje wielką koncepcją polityczną, całkowicie utopijną. Idea "krajowa" (sam nie lubi tego słowa) jest odziedziczona wprost po wybitnym publicyście wileńskim, Ludwiku Abramowiczu. Jej istota polega na powrocie do idei Wielkiego Księstwa Litewskiego, do imperializmu Witoldowego. Program polityczny opiera się na próbie pogodzenia zwaśnionych narodów, zamieszkujących ten wielki historyczny obszar:

To idealizowane przeze mnie współczesne Wielkie Księstwo Litewskie miałoby charakter państwa trójjęzycznego, trójnarodowego: Białorusini, Litwini, Polacy. Abstrahując od korzyści zasadniczej, zewnętrznej, wypływającej z mocarstwowego zabezpieczenia się przed utratą niepodległości i wyemancypowania spod władzy Moskwy i Berlina - wszystkie te trzy narodowości zyskują, przez połączenie, nie tylko siłę, ale i wewnętrzne zadośćuczynienie własnym ideałom. Następnie poważne korzyści ekonomiczne. Litwini, otrzymując dostęp do Wilna-stolicy i całej historycznej Litwy, nie tracąc nic ze swego narodowościowo-kulturalnego dorobku, pozostając równorzędnym elementem w państwie, siedzą na jego dostępach do morza. Białorusini stanowią element przeważający, nie potrzebują się zatem obawiać wynarodowienia, zwłaszcza groźnego im na rzecz Rosji, uzyskując dostęp do morza i warunki normalnego rozwoju. Polacy wileńscy, zachowując swój język ojczysty i kulturę, tudzież swą tradycyjną odrębność od Korony, dochodzą wreszcie do głosu we własnej, ściśle ojczyźnie (Heimatland), nie tracą, a nabierają powagi, jako element stanowiący zbitą masę w samym centrum i stolicy. Poza tym stanowią nie kość niezgody, ale pomost łączący Wilno z Warszawą.

Zanim przystąpi do działania (wciąż pozostaje w Kownie w oczekiwaniu na decyzję) postanawia uporać się z przeszłością. Jest przepełniony goryczą, żółcią i wściekłością. Idzie do redakcji Chaty Rodzinnej i tam na maszynie wypisuje artykuł dla litewskiego Lietuvos Žinios. Odpowiedzialnością za całe zło obarcza Piłsudskiego. Pisze, że Wilnianie będą witać z radością wojska litewskie.
Artykuł wywołuje burzę. Ma przeciwko sobie niemal całą opinię publiczną. Większość, nawet osoby bardzo poważne i uczciwe - jak sam przyznaje - potraktowała artykuł jako przestępstwo polityczne. Oficerowie internowani w Połądze składają protest, żądając jednocześnie natychmiastowego zaprzestania szkodliwej dla Polski działalności:

Przeczytałem, wsadziłem do kieszeni. Zostałem całkowicie sam. I w takich warunkach postanowiłem podjąć walkę o swe polityczne ideały...

Bardzo przeliczył się w rachubach. Od pierwszej chwili, od wkroczenia wojsk litewskich do Wilna, wszystko układało się nie po jego myśli. Wzajemna niechęć szybko przerodziła się we wrogość. Największa wina leżała po stronie litewskiej. Kolejne rozporządzenia i ustawy sprawiały, że życie w mieście stawało się niemożliwe. Niemal z dnia na dzień obowiązywać zaczął język litewski. Zmieniano nazwy ulic, szyldy sklepowe, dorożkarze mieli obowiązek nauczenia się języka litewskiego w ciągu kilku tygodni. W gimnazjach wyrzucono większość nauczycieli, mianowano dyrektorów Litwinów. Wkrótce zamknięty został Uniwersytet Stefana Batorego. Wyrzucono wszystkich urzędników polskich, w tym także kolejarzy. Ustawa o obywatelstwie poważnie utrudniała zdobycie obywatelstwa wszystkim nie-Litwinom (przed wojną było w Wilnie zaledwie 2% Litwinów).
Doszło wreszcie do paradoksalnej sytuacji, kiedy jedynym obrońcą uciśnionej ludności stał się idealizowany żołnierz sowiecki z pobliskiej bazy wojskowej. W tej sytuacja żadna koncepcja polityczna, a zwłaszcza koncepcja "krajowa" nie mogła przynieść efektów.
Mackiewicz wykazywał konsekwencję graniczącą z zaślepieniem. Z trudem zdobył fundusze i zgodę władz litewskich na założenie pisma. Znalazł współpracowników. Ale na tym kończyły się jego możliwości. Litewska cenzura nie pozwalała na nic. Nie mógł głosić koncepcji "krajowej". Nie mógł stawać w obronie prześladowanej ludności polskiej. Zabronione były wszelkie akcenty antysowieckie. Po kilku miesiącach, pod pretekstem złamania ustawy o cenzurze, odebrano mu prawo wydawania pisma. Zaledwie miesiąc później do Wilna po raz kolejny wkroczyły wojska sowieckie.
Mackiewicz zaszył się w swoim Czarnym Borze i podjął pracę fizyczną. Mógł jedynie obserwować: oszałamiające postępy armii Hitlera, dwulicowość zachodnich sprzymierzeńców i najbardziej bolesny obraz: niedawnych przyjaciół, kolegów, ludzi często bardzo szanowanych i ich kariery w zbolszewizowanym kraju. W końcu stracił nadzieję:

Na zmianę złych i dobrych dni, złej i dobrej polityki, głupoty i mądrości, ludzkich tęsknot i ludzkiej niesprawiedliwości, napaści i obrony, walki i nadziei - przyszła beznadziejność. Na zmianę tego wszystkiego, co ludzkie, wydaje się nawet, że na zmianę pór roku i tego, co zwykliśmy czekać z każdym dniem jutrzejszym - przyszło powolne gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez nadziei, wykoszlawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości.
/.../

Wszystkie plany, kalkulacje polityczne, przyszłość - zginęły wobec ogromu tego nieszczęścia. Pozostała pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek: Bolszewia rozbita być powinna, zgniecona, wypalona, unicestwiona raz na zawsze i po wieki wieków. Amen.

Te słowa pełne rozpaczy kończą pewien etap w życiu Mackiewicza. W chwili pisania książki a dokładnie 40 lat. Stracił niemal wszystko: pracę, ojczyznę, własne pragnienia i to czego już nigdy nie odzyska - młodość. Nie mógł poznać własnej przyszłości, choćby tych jej strzępów, które my dzisiaj już znamy. Czy to źle? Na emigracji, aż do śmierci, żył w biedzie, szkalowany przez ludzi, którym przeszkadzały jego poglądy polityczne. Widział kolejne triumfy bolszewizmu i przewidywał najgorsze. Ale jest i druga strona tego samego medalu. Właśnie na emigracji zyskał wielką sławę i stworzył swoje najwybitniejsze dzieła: Drogę donikąd, Kontrę, Lewą wolną, Nie trzeba głośno mówić - bez nich o ileż uboższa byłaby literatura polska dwudziestego wieku. Do końca nie przestał walczyć ze znienawidzonym wrogiem - komunistyczną zarazą. Przegrał, tak przynajmniej sam sądził, ale jego wysiłek nie poszedł na marne. Przetrwały jego dzieła i czytane jeszcze będą przez wiele pokoleń.

Fatalna Fikcja 2005