Dariusz Rohnka
Paszkwil na Zamorskiego

Poznań, 9.06.2002

Z niechęcią chwytam za polityczną prasę krajowej proweniencji, szczególnie tę o jednoznacznie bolszewickich korzeniach. Nigdy nie rozumiałem ludzi, sycących umysł papką wrażej pisaniny. Nie żebym nie lubił pokpiwać z reżimowych absurdów, żartować z ich głupoty i indolencji, albo wytykać zamaskowane przejawy indoktrynacji. Ale zawsze wydawało mi się to działanie jałowym, niepłodnym, bez sensu i w złym guście. Ten uraz, wyniesiony z młodości, pozostał mi do dzisiaj. Dlatego zazwyczaj nie sięgam po tytuły pokroju tygodnika "Wprost".
Bywają jednak sytuacje, które wymagają od nas poświęcenia. Zabijam uczucie zażenowania i przystępuję do lektury numeru 19. "Artykuł", o którym mowa, jest właściwie jedynie preludium, przygotowaniem przedpola dla o 2 tygodnie późniejszych wynurzeń Zdzisława Jeziorańskiego. Oba teksty stanowią fragment zakrojonej na imponującą skalę (to już drugi lub nawet trzeci rok - straciłem rachubę) akcji wybielania byłego dyrektora RWE, czy, jak wolą inni, nazistowskiego urzędnika.
Tę ostatnią sprawę odkładam na bok. W tej chwili to bez znaczenia, czy był, czy nie był nazistowskim kolaborantem. Interesuje mnie jedynie powojenna przeszłość Jeziorańskiego, los ludzi, których skrzywdził i los tych, których usiłował zniesławić. Nie muszę sięgać do jego wojennej biografii, aby stwierdzić, jakiego gatunku to człowiek.
Obrona Jeziorańskiego (najwyraźniej nękają go koszmary) miała liczne fazy. Była obrona "medialna", ale telewizji i prasie już przecież nikt nie wierzy, zatem pomysł nie grzeszył skutecznością. Wówczas przyszła pora na najróżniejsze "autorytety": liberalne, europejskie, postępowe, w każdym razie takie, dla których cechą wspólną jest wspomnienie starych, dobrych, zetempowskich czasów. Ten koncept najwyraźniej także nie wypalił. Sięgnięto zatem na dno wora, aż odezwały się stare antykomunistyczne wygi (choć z półki antykomunizmu koncesjonowanego). Znalazł się nawet redaktor, który dekadę temu publikował obsceniczną politycznie korespondencję Nowak-Korboński. Wszystkie te zabiegi uznano za niewystarczające. W końcu znalazł się jeszcze jeden, najlepiej do Jeziorańskiego dopasowany argument - policyjnie spreparowany donos.
Widać, cierpi Jeziorański na kompleks człowieka przyzwoitego, zważywszy na "ofiarę" paszkwilu. Kazimierz Zamorski, długoletni szef amerykańskiego Wydziału Studiów i Analiz Radia Wolna Europa, nie jest łatwym obiektem ataków. Na świecie żyje dość ludzi, pamiętających dobrze wyjątkowe przymioty jego charakteru, aby podobne świństwo nie mogło się przemknąć niezauważenie. A jednak spróbowano!
Autorzy paszkwilu, których nazwiska pozwolę sobie pominąć milczeniem, zostali przedstawieni jako pracownicy Biura Edukacji Publicznej IPN-u. Zachodzę w głowę, jakie dydaktyczne zadania owo "Biuro Edukacji" ma do spełnienia. Może chodzi o danie nauczki naiwnym, którzy w swojej dobroduszności sądzą, że "Instytut Pamięci Narodowej" ma jakieś wyższe cele na względzie. Otóż reprezentanci "Biura Edukacji" łaskawie postanowili wyprowadzić z błędu ostatnich nieuświadomionych.
"Departament II MSW (kontrwywiad) - czytamy w paszkwilu - starał się też wygrywać przeciwko Nowakowi-Jeziorańskiemu jego ambitnych współpracowników. Ten scenariusz zastosowano w wypadku Kazimierza Zamorskiego, kierownika działu polskiego w Wydziale Badań i Analiz RWE. Co najmniej od 1968 r. pozostawał on w otwartym konflikcie z dyrektorem rozgłośni, czemu dał wyraz w rozmowach z funkcjonariuszami SB. 'Uczucia te zostały pogłębione na skutek naszych przedsięwzięć operacyjnych' - chwalono się w jednej z resortowych analiz. Przewidywano, że w wypadku powodzenia akcji 'jedyną osobistością', która mogłaby zastąpić dyrektora, był właśnie Zamorski.
Gdyby ten scenariusz się nie powiódł, przewidywano powrót "figuranta", czyli Zamorskiego, do Polski. 'Oferować możemy na dziś odpowiadające pana wymogom środki materialne, a na przyszłość (...) a) objęcie wpływowego i eksponowanego stanowiska w obranej dziedzinie, b) zapewnienie możliwości szerokich prac publikacyjnych, c) przeprowadzenie przewodu i uzyskanie doktoratu, d) pełne zabezpieczenie materialne praw majątkowych i emerytalnych pana i rodziny' - pisano w szczegółowym projekcie rozmowy z Zamorskim. W tym wypadku jednak MSW nie osiągnęło celu. Kiedy pod koniec lat 70. Zamorski odszedł na emeryturę, ostatecznie zrezygnowano z prób podjęcia z nim współpracy."
Proszę mi wybaczyć ten przydługi cytat, ale jedynie w ten sposób można było zilustrować metodę, jaką posłużyli się paszkwilanci i reprezentanci "Instytutu Pamięci Narodowej" jednocześnie. Już w dwóch pierwszych zdaniach napotykamy na insynuację. Sugeruje się nam, że Zamorski został wykorzystany do zwalczania dyrektora Jeziorańskiego. Chwilę dalej okazuje się, że Zamorski nie tylko stał się powolnym narzędziem w rękach komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, ale, co więcej, lojalnie informował swoich przełożonych. Kolejne sformułowania mają nas pozbawić resztki złudzeń: "uczucia te zostały pogłębione na skutek naszych przedsięwzięć"; "'jedyną osobistością', która mogłaby zastąpić dyrektora, był właśnie Zamorski" (choć to bzdura, bo przecież pracowali w zupełnie różnych działach); "przewidywano powrót 'figuranta', czyli Zamorskiego, do Polski". Gdyby tego było jeszcze komuś mało, następuje obszerny passus, w którym funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zwracają się bezpośrednio do Zamorskiego. Dostaje pieniądze, wysokie stanowisko, możliwości wydawnicze, nawet doktorat (choć, o czym "Instytut Pamięci" pewnie zapomniał, Zamorski uzyskał stopień magistra dopiero w 1977 - w wieku 63 lat), także emeryturę. Dopiero w ostatnim zdaniu pojawia się delikatna sugestia, że to wszystko może być wyssane z palca (ale nie musi). Dowiadujemy się zatem, że w końcu "zrezygnowano" z podjęcia z nim współpracy! Co to właściwie znaczy? Że Zamorski chciał, a oni nie byli pewni? Może za dużo żądał? Byli tańsi? Może przybysze z PRL-u? Albo nie wyraził zgody kagebowski kooperant - w życiu Zamorskiego było aż nadto antysowieckich wyskoków? Na te nurtujące pytania próżno szukać w "artykule" odpowiedzi. Mieli inne cele. Chodziło pewnie tylko o to, żeby dwa tygodnie później mógł Jeziorański napisać: "Zamorski dwukrotnie spotkał się z bezpieką, by jej doradzać, jak najskuteczniej zniszczyć Jana Nowaka". Bezszczelne kłamstwo!
Znajomy, który podobnie jak ja, znał Kazimierza Zamorskiego, powiedział po przeczytaniu artykułu: "dobrze chociaż, że p. Kazimierz tego nie dożył". Ta myśl wydaje mi się głęboko niesłuszna. Zamorski nie był człowiekiem skłonnym do chowania głowy w piasek. Miał odwagę ryzykować życie, pozycję, karierę zawsze wtedy, gdy wymagała tego sytuacja. Dobrze też poznał metody Jeziorańskiego i wiedział do czego jest zdolny. Nie puściłby takiej obelgi płazem.
Konflikt, o którym tu była mowa, nie wynikał z widzimisię Zamorskiego, ani jakiejś urojonej niechęci. Zamorski, wobec haniebnych ataków Jeziorańskiego na osobę Józefa Mackiewicza, stanął w obronie pisarza. Był jedynym pracownikiem RWE, który odważył się na ten krok. Przez kilka tygodni groziło mu za to zwolnienie z pracy i utrata jedynego źródła egzystencji. Szczęśliwie skończyło się tylko na naganie: "Publiczne poparcie przez Pana osobnika od dawna znanego z jego działalności przeciw Radio Free Europe świadczy o Pańskim złym rozeznaniu. Wynika z tego, że Pańskie postępowanie nie licuje z powierzoną Panu pozycją kierownika w tej organizacji. Jeśli w przyszłości zdarzy się wypadek podobnego braku rozeznania w wykonywaniu Pańskich obowiązków jako członka kierownictwa, spowoduje to Pańską natychmiastową dymisję." Zamorski oprawił tę naganę w ramki i powiesił na ścianie, pośród innych dyplomów i odznaczeń.
Łatwo jest człowieka opluć i zniesławić, szczególnie wtedy, gdy on sam nie może już się bronić, a przeciwnik dysponuje armią paszkwilantów, instytutami, archiwami, czarnymi aktówkami etc. W przypadku Kazimierza Zamorskiego sprawa nie jest taka prosta. Pozostanie w ludzkiej pamięci, jako człowiek prawy, oddany innym, bezkompromisowy wobec niesprawiedliwości. Wydaje się, że uczucie głębokiej niechęci zarezerwował tylko dla jednej jedynej osoby, choć nie brakowało mu krytycyzmu także dla innych.
Pozostawił po sobie imponującą listę prac historycznych. Był autorem dwóch książek na tematy sowieckie. "Sprawiedliwość sowiecka", napisana wspólnie ze Stanisławem Starzewskim została opublikowana w roku 1945 (opowiadał mi z dumą, że zyskała przychylną ocenę samego Władysława Studnickiego). "Kolyma. Gold and Forced Labor in the USSR" wydano w 1949 (została uznana za jedno z najpoważniejszych źródeł na temat Kołymy). Poza tym opublikował: "Dwa tajne biura 2 Korpusu (Londyn 1990); wspomnienia "Pod anteną Radia Wolna Europa (Poznań 1995); szereg szkiców, opowiadań i recenzji dla czasopism, takich jak "Kultura" paryska, "Wiadomości" londyńskie, czy brytyjski "World Affairs".
Zmarł w Monachium 7 grudnia 2000 r.

Fatalna Fikcja 2005