D. Rohnka
Śmiech i Ameryka

Poznań, 31.12.2002

Ze śmiechem bywa różnie. Zwykliśmy go traktować jako objaw zdrowia, może być jednak oznaką kompletnego pomieszania. Czasem śmiejemy się, gdy jest nam dobrze, czasem, gdy sytuacja staje się trudna do zniesienia. Na ogół jest spontaniczny, ale może być także przejawem podstępnej dwuznaczności. Bywa kojący, pobudzający, rozweselający, zaraźliwy, albo też pozbawiony wszelkiej substancji emocjonalnej. Wbrew rozpowszechnionej opinii, nie jest to bynajmniej tak zwany śmiech pusty. Ten należy do całkiem odmiennej kategorii zjawisk.
Pusty śmiech nie jest przejawem zobojętnienia, ani braku kwalifikacji myślowych. To środek zaradczy, antidotum. Pojawia się zawsze gdy nasze zwykłe reakcje na bodźce zewnętrzne wydają się niewystarczające, niewspółmierne do sytuacji, mdłe i byle jakie, i wyprane z wszelkiej fantazji, nasz oddech staje się natarczywy, ręce opadają wzdłuż tułowie, nogi uginają się w kolanach i właściwie nie wiemy co zrobić. Wówczas pojawia się on - pusty śmiech i wybawia nas z opresji.
Gdy podczas niedawnego pobytu w Stanach Zjednoczonych "prezydent" Kwaśniewski dziękował był społeczeństwu amerykańskiemu za pomoc w obaleniu komunizmu przyznam, że w pierwszej, spontanicznej sekundzie miałem ochotę oniemieć. Po raz kolejny pogłębiona została dialektyczna przepaść między rzeczywistością a jej komunistyczną interpretacją. Po raz już nie wiadomo który komunizm triumfował. Wbrew deklaracjom, na przekór komentarzom i mimo zadeklarowanego dekadę wcześniej upadku. Miałem ochotę oniemieć, ale jakoś... nie wypadało. Uratował mnie - pusty śmiech.
Zanim jednak zdołałem odpowiednio zaprogramować mimikę i wydać z siebie pierwszy stosowny odgłos, z pokoju obok doszedł moich uszu śmiech zupełnie innego pokroju. To śmiały się dzieci.
Ale tylko pozornie był to śmiech beztroski, pozbawiony przewodniej koncepcji, taki sobie zwyczajny, rozweselający. To był śmiech spontaniczny, nie zaplanowany, bez wyraźnego podziału na frazy, czy etapy. Ale właśnie dlatego, że tak doskonale spontaniczny, perfekcyjny w natychmiastowej reakcji, nie mógł być także wolny od pewnej idei przewodniej. To był śmiech w pełni dojrzały, rzec by można - profesjonalny.
Śmiały się z komunisty, udającego demokratę, śmiały się, bo przecież każde dziecko wie, że jest inaczej. Śmiały się z szacownego audytorium, bałwanów oklaskujących prelegenta, udających, albo, co gorsza, wierzących w jego słowa. Śmiały się ze swojego śmiechu, bo choć sytuacja tak ich rozweseliła, w gruncie rzeczy śmiać się nie było z czego. Śmiały się z nas, dorosłych, bo nic tak nie pobudza emocji dzieci, jak bezsilność starszych. Śmiały się ze mnie, a ja mogłem tylko patrzeć, jak ich śmiech stopniowo zamilka, wypierany przez świadomość, która powoli, bardzo powoli nabiera kształtów. Dzieci. Widzą i rozumieją znacznie więcej niż się na ogół sądzi.
Gdyby rzecz działa się w Związku Sowieckim tuż po zakończeniu II wojny światowej, dotyczyła wyzwolenia spod feudalnego jarzma, przemawiałby któryś z przedstawicieli OZNowej Polski, a wśród audytorium siedzieliby sami bolszewicy, ani jeden muskuł na ich zbiorowej twarzy nie ujawniłby mniemanej konsternacji, za to, rzecz jasna, żaden ze słuchaczy nie uwierzyłby prelegentowi.
Ponieważ jednak zdarzenie miało miejsce w innym świecie, na sali zasiadali sami demokraci, entuzjaści i propagatorzy wolności, reakcja musiała wypaść odmiennie. Nawet cień zwątpienia nie mógł zagościć w sercach zgromadzonych, ponieważ jako demokratyczni mandatariusze sumienia nie mogliby cicho siedzieć wobec jawnej farsy, a to z kolei w przejrzysty sposób kłóciłoby się z ogólnie przyjętymi zasadami savoir-vivre`u. Stąd na twarzach zgromadzonych pojawił się kolejny z nader niekonwencjonalnych uśmiechów - szczerej radości.
Czy to ich bardzo dotknęło? Jako społeczeństwo obarczone od ponad dekady laurem triumfu w zimnowojennych zmaganiach nie powinni byli odczuć szczególnego wstrząśnienia. Nie takie żaby jedli w ciągu ostatnich dwunastu lat. Pierestrojka i Gorbaczow, kagebowska rewolucja i wiecznie pijany Jelcyn, teraz znów spadkobierca Dzierżyńskiego - Putin i czeczeński terrorysta z komsomolską legitymacją w kieszeni. Szczególniej po 11 września, gdy należało ściskać dłoń sowieckiego sojusznika, o którym to wiadomo na pewno, że nie ma sobie równych w szkoleniu islamskich terrorystów.
A to przecież jeszcze nic w zestawieniu z ich największym problemem - polityczną poprawnością. Ameryka choruje od dawna na najstraszniejszą chorobę - uwiąd myśli. Stopniowo, ale konsekwentnie, realizowany jest scenariusz Orwellowski. Na ulicach nie ma jeszcze policji politycznej, nie inwigiluje się obywateli w domach (przynajmniej nie wszystkich), tortury nie są stosowane. Mimo to strach przed własną nieprawomyślnością zaczyna dominować w amerykańskich umysłach. Amerykanie boją się własnego cienia. Podejrzenia o seksizm, rasizm, nietolerancję wobec dewiacji homoseksualnej. Czy w tej sytuacji jakiś przybłęda-bolszewik z Europy Wschodniej może im zepsuć nastrój, wybić z odgrywanej roli, zdemaskować?
Archetypem człowieka ujarzmionego, upodlonego i ubezwłasnowolnionego był homo sovieticus, człowiek sowiecki. Był przykładem upadku, do jakiego zdolna jest ludzka istota. Bez sprzeciwu, bez słowa protestu, przeciwnie, z jawną aprobatą, znosił panowanie potwornego systemu. Był synonimem nowego niewolnictwa. Ale w jego obronie można przytoczyć potężne argumenty. Terror, omnipotencję władzy, kontrolowanie myśli. Tak żył, bo innego życia nie znał.
Amerykanie pozazdrościli Związkowi Sowieckiemu jego osiągnięć w dziedzinie duchowej inżynierii. Ich homo americanus to, pod wieloma względami, nowatorskie rozwiązanie. W pełni przewidywalny, sterowalny, choć nie wymagający bynajmniej wzmożonej kontroli, zatem tani w eksploatacji. Homo americanus to godny następca swojego poprzednika, nienaganny, pełen szczerego entuzjazmu, wyjątkowo medialny, zawsze gotowy do uśmiechów i fotogeniczny. Śmiech, jaki reprezentuje, nie ma odpowiednika. Wymyka się definicji. Nie jest ani szczery, ani szczerości pozbawiony, ani arogancki, ani dobrotliwy, uprzejmy lub sarkastyczny, nie jest to także śmiech pusty. Ten jest na ogół wynikiem skrywanych pilnie emocji. Homo americanus takowych nie posiada. Przyjeżdża bolszewik; baja niestworzone historie; kłamie w żywe oczy; udaje przyjaciela... i w konsekwencji nie jest wyrzucany za drzwi, nie jest zrzucany ze schodów, deportowany na jakąś bezludną wyspę gdzieś na Pacyfiku. Przeciwnie. Sala huczy od wiwatów, panie dostają spazmów, panowie mają łzy w oczach, a zmyślny bolszewik zostaje okrzyknięty najważniejszym w jego części świata amerykańskim sprzymierzeńcem. Wszystko okraszone wielką porcją śmiechu. Jaki to śmiech? - Somnambuliczny, śmiech człowieka pogrążonego w głębokim letargu lub w hipnozie, ani świadomy, ani naiwny... to śmiech hipnotyzera.

Fatalna Fikcja 2005