D. Rohnka
Śmiech i Ameryka |
|
Ze śmiechem bywa różnie. Zwykliśmy
go traktować jako objaw zdrowia, może być jednak oznaką kompletnego
pomieszania. Czasem śmiejemy się, gdy jest nam dobrze, czasem,
gdy sytuacja staje się trudna do zniesienia. Na ogół jest spontaniczny,
ale może być także przejawem podstępnej dwuznaczności. Bywa kojący,
pobudzający, rozweselający, zaraźliwy, albo też pozbawiony wszelkiej
substancji emocjonalnej. Wbrew rozpowszechnionej opinii, nie jest
to bynajmniej tak zwany śmiech pusty. Ten należy do całkiem odmiennej
kategorii zjawisk.
Pusty śmiech nie jest przejawem zobojętnienia, ani braku kwalifikacji
myślowych. To środek zaradczy, antidotum. Pojawia się zawsze gdy
nasze zwykłe reakcje na bodźce zewnętrzne wydają się niewystarczające,
niewspółmierne do sytuacji, mdłe i byle jakie, i wyprane z wszelkiej
fantazji, nasz oddech staje się natarczywy, ręce opadają wzdłuż
tułowie, nogi uginają się w kolanach i właściwie nie wiemy co
zrobić. Wówczas pojawia się on - pusty śmiech i wybawia nas z
opresji.
Gdy podczas niedawnego pobytu w Stanach Zjednoczonych "prezydent"
Kwaśniewski dziękował był społeczeństwu amerykańskiemu za pomoc
w obaleniu komunizmu przyznam, że w pierwszej, spontanicznej sekundzie
miałem ochotę oniemieć. Po raz kolejny pogłębiona została dialektyczna
przepaść między rzeczywistością a jej komunistyczną interpretacją.
Po raz już nie wiadomo który komunizm triumfował. Wbrew deklaracjom,
na przekór komentarzom i mimo zadeklarowanego dekadę wcześniej
upadku. Miałem ochotę oniemieć, ale jakoś... nie wypadało. Uratował
mnie - pusty śmiech.
Zanim jednak zdołałem odpowiednio zaprogramować mimikę i wydać
z siebie pierwszy stosowny odgłos, z pokoju obok doszedł moich
uszu śmiech zupełnie innego pokroju. To śmiały się dzieci.
Ale tylko pozornie był to śmiech beztroski, pozbawiony przewodniej
koncepcji, taki sobie zwyczajny, rozweselający. To był śmiech
spontaniczny, nie zaplanowany, bez wyraźnego podziału na frazy,
czy etapy. Ale właśnie dlatego, że tak doskonale spontaniczny,
perfekcyjny w natychmiastowej reakcji, nie mógł być także wolny
od pewnej idei przewodniej. To był śmiech w pełni dojrzały, rzec
by można - profesjonalny.
Śmiały się z komunisty, udającego demokratę, śmiały się, bo przecież
każde dziecko wie, że jest inaczej. Śmiały się z szacownego audytorium,
bałwanów oklaskujących prelegenta, udających, albo, co gorsza,
wierzących w jego słowa. Śmiały się ze swojego śmiechu, bo choć
sytuacja tak ich rozweseliła, w gruncie rzeczy śmiać się nie było
z czego. Śmiały się z nas, dorosłych, bo nic tak nie pobudza emocji
dzieci, jak bezsilność starszych. Śmiały się ze mnie, a ja mogłem
tylko patrzeć, jak ich śmiech stopniowo zamilka, wypierany przez
świadomość, która powoli, bardzo powoli nabiera kształtów. Dzieci.
Widzą i rozumieją znacznie więcej niż się na ogół sądzi.
Gdyby rzecz działa się w Związku Sowieckim tuż po zakończeniu
II wojny światowej, dotyczyła wyzwolenia spod feudalnego jarzma,
przemawiałby któryś z przedstawicieli OZNowej Polski, a wśród
audytorium siedzieliby sami bolszewicy, ani jeden muskuł na ich
zbiorowej twarzy nie ujawniłby mniemanej konsternacji, za to,
rzecz jasna, żaden ze słuchaczy nie uwierzyłby prelegentowi.
Ponieważ jednak zdarzenie miało miejsce w innym świecie, na sali
zasiadali sami demokraci, entuzjaści i propagatorzy wolności,
reakcja musiała wypaść odmiennie. Nawet cień zwątpienia nie mógł
zagościć w sercach zgromadzonych, ponieważ jako demokratyczni
mandatariusze sumienia nie mogliby cicho siedzieć wobec jawnej
farsy, a to z kolei w przejrzysty sposób kłóciłoby się z ogólnie
przyjętymi zasadami savoir-vivre`u. Stąd na twarzach zgromadzonych
pojawił się kolejny z nader niekonwencjonalnych uśmiechów - szczerej
radości.
Czy to ich bardzo dotknęło? Jako społeczeństwo obarczone od ponad
dekady laurem triumfu w zimnowojennych zmaganiach nie powinni
byli odczuć szczególnego wstrząśnienia. Nie takie żaby jedli w
ciągu ostatnich dwunastu lat. Pierestrojka i Gorbaczow, kagebowska
rewolucja i wiecznie pijany Jelcyn, teraz znów spadkobierca Dzierżyńskiego
- Putin i czeczeński terrorysta z komsomolską legitymacją w kieszeni.
Szczególniej po 11 września, gdy należało ściskać dłoń sowieckiego
sojusznika, o którym to wiadomo na pewno, że nie ma sobie równych
w szkoleniu islamskich terrorystów.
A to przecież jeszcze nic w zestawieniu z ich największym problemem
- polityczną poprawnością. Ameryka choruje od dawna na najstraszniejszą
chorobę - uwiąd myśli. Stopniowo, ale konsekwentnie, realizowany
jest scenariusz Orwellowski. Na ulicach nie ma jeszcze policji
politycznej, nie inwigiluje się obywateli w domach (przynajmniej
nie wszystkich), tortury nie są stosowane. Mimo to strach przed
własną nieprawomyślnością zaczyna dominować w amerykańskich umysłach.
Amerykanie boją się własnego cienia. Podejrzenia o seksizm, rasizm,
nietolerancję wobec dewiacji homoseksualnej. Czy w tej sytuacji
jakiś przybłęda-bolszewik z Europy Wschodniej może im zepsuć nastrój,
wybić z odgrywanej roli, zdemaskować?
Archetypem człowieka ujarzmionego, upodlonego i ubezwłasnowolnionego
był homo sovieticus, człowiek sowiecki. Był przykładem upadku,
do jakiego zdolna jest ludzka istota. Bez sprzeciwu, bez słowa
protestu, przeciwnie, z jawną aprobatą, znosił panowanie potwornego
systemu. Był synonimem nowego niewolnictwa. Ale w jego obronie
można przytoczyć potężne argumenty. Terror, omnipotencję władzy,
kontrolowanie myśli. Tak żył, bo innego życia nie znał.
Amerykanie pozazdrościli Związkowi Sowieckiemu jego osiągnięć
w dziedzinie duchowej inżynierii. Ich homo americanus to, pod
wieloma względami, nowatorskie rozwiązanie. W pełni przewidywalny,
sterowalny, choć nie wymagający bynajmniej wzmożonej kontroli,
zatem tani w eksploatacji. Homo americanus to godny następca swojego
poprzednika, nienaganny, pełen szczerego entuzjazmu, wyjątkowo
medialny, zawsze gotowy do uśmiechów i fotogeniczny. Śmiech, jaki
reprezentuje, nie ma odpowiednika. Wymyka się definicji. Nie jest
ani szczery, ani szczerości pozbawiony, ani arogancki, ani dobrotliwy,
uprzejmy lub sarkastyczny, nie jest to także śmiech pusty. Ten
jest na ogół wynikiem skrywanych pilnie emocji. Homo americanus
takowych nie posiada. Przyjeżdża bolszewik; baja niestworzone
historie; kłamie w żywe oczy; udaje przyjaciela... i w konsekwencji
nie jest wyrzucany za drzwi, nie jest zrzucany ze schodów, deportowany
na jakąś bezludną wyspę gdzieś na Pacyfiku. Przeciwnie. Sala huczy
od wiwatów, panie dostają spazmów, panowie mają łzy w oczach,
a zmyślny bolszewik zostaje okrzyknięty najważniejszym w jego
części świata amerykańskim sprzymierzeńcem. Wszystko okraszone
wielką porcją śmiechu. Jaki to śmiech? - Somnambuliczny, śmiech
człowieka pogrążonego w głębokim letargu lub w hipnozie, ani świadomy,
ani naiwny... to śmiech hipnotyzera.
|