Podobnie jak
w życiu, w historii jest zjawiskiem notorycznym i pospolitym.
Bywa przywoływana, ale nie lubimy o niej zanadto pamiętać. Jest
skromna i nieśmiała. Nie aspiruje do rozgłosu. Woli dyskrecję.
Nie oznacza to jednak, aby nie była pozbawiona ambicji. Pierwsze
skrzypce grają w niej żądze, kompleksy, zachłanność, wyrachowanie,
różnorodne cechy osobowości, które skłaniają do jej popełnienia.
Bywa też bezdennie głupia, wyprana z wielkich motywów, pozbawiona
celu, nie powodowana wielką namiętnością, ani czystym zyskiem,
wyrosła z małości, z braku wizji (a bodaj i okna w pokoju), z
chęci przypodobania się, łaszenia i krygowania, bo rzekomo wstyd
(niczym słoma w butach), bo inni już dawno, bo świat patrzy i
rewolucja w przedpokoju...
Dwa genialne zapisy Konstytucji Kwietniowej (art.
13 i art. 24) pozwalały przez ponad 50 lat na zachowanie symbolu
władzy II Rzeczypospolitej, na trwanie urzędu prezydenckiego i
władz wykonawczych. Zostały przekreślone w 1990 w wyniku haniebnych
decyzji dwóch rywalizujących ze sobą o tytuł do najwyższego urzędu
w państwie panów prezydentów, którzy zdecydowali o przekazaniu
swoich uprawnień na ręce władz komunistycznych w Warszawie.
Nie był to z pewnością akt rozpaczy, ani kapitulacji w obliczu
klęski. Nikt tym panom nie groził, ani ich nie torturował, co
najwyżej poddawani byli "moralnym" naciskom. A jednak
w ich ostatnich działaniach, nieśmiałych, poniżających, ustępliwych
aż po granicę zdrady, dostrzec można element strachu. Czego się
obawiali? Śmieszności? Że dziejowy pociąg nie zatrzyma się na
ich stacji, albo że wywiezie ich na śmietnik historii? Jeśli tak
to, niestety, zrobili wszystko aby tę wizję urzeczywistnić.
Urząd prezydencki II Rzeczypospolitej nigdy nie był łatwym kawałkiem
chleba. Był przyczyną przedwczesnych zgonów, ucieczek, kompromitacji.
Pierwszy prezydent, Narutowicz, opluwany i obrzucany błotem, padł
wkrótce po inauguracji od kuli zamachowca. Wojciechowski w obliczu
zaledwie garstki zrewoltowanych żołnierzy uciekał do Wilanowa.
Mościcki wybrał los politycznego banity, rumuńskie internowanie
i szwajcarskie obywatelstwo. Kolejny, ledwie nominat, Wieniawa
Długoszowski nie został w ogóle wybrany, a to z racji ingerencji
obcego "mocarstwa". Raczkiewicz skompromitował urząd
już po kilku tygodniach, zawierając tzw. "umowę paryską",
która w ogromnym stopniu nadwerężyła suwerenność najwyższego urzędu
w państwie i stała się przyczyną wielu późniejszych perturbacji.
August Zaleski, korzystając z zapoczątkowanej przez Mościckiego
praktyki nie ogłaszania nominacji kandydatów w gazecie rządowej,
w ogromnym stopniu przyczynił się do późniejszego zamieszania
i swoistego duumwiratu na urzędzie prezydenckim.
O którymkolwiek z tych panów nie można powiedzieć, że zdradził
interesy narodu, państwa czy urzędu lub że sprzeniewierzył się
składanej przysiędze:
Świadom odpowiedzialności wobec Boga i historji
za losy Państwa, przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy
Świętej Jedynemu, na urzędzie Prezydenta Rzeczypospolitej: praw
zwierzchniczych Państwa bronić, jego godności strzec, ustawę konstytucyjną
stosować, względem wszystkich obywateli równą kierować się sprawiedliwością,
zło i niebezpieczeństwo od Państwa odwracać, a troskę o jego dobro
za naczelny poczytywać sobie obowiązek. Tak mi dopomóż Bóg i Święta
Syna Jego Męka. Amen.
Zdradzali inni. Tuż po Jałcie (jeśli nie grubo
przed) premier Mikołajczyk w najbardziej paskudny i w dodatku
bezproduktywny sposób; były premier i wielki publicysta Stanisław
Mackiewicz (w 1955 zostaje premierem rządu emigracyjnego, a rok
później uznaje rząd komunistyczny i wyjeżdża do Warszawy); Władysław
Anders, który w 1954 wymówił posłuszeństwo prezydentowi Zaleskiemu
i współtworzył tzw. "Radę Trzech" (mającą imitować urząd
prezydencki); ambasador Edward Raczyński, także członek "Rady",
aferzysta Bergu (akcja montowania sieci szpiegowskiej w Polsce
za pieniądze CIA), późniejszy prezydent RP.
Powojenna emigracja nie była monolitem, ideałem, a już na pewno
nie była zjednoczona przy prezydencie. Skłócona, poszatkowana,
podzielona politycznie, rozgrzewana złymi emocjami nie była skłonna
do zgody narodowej. Predestynowana do "stania na straży",
do niezłomności, do pielęgnowania tradycji Polski Niepodległej
i Konstytucji Kwietniowej, przez dziesięciolecia staczała się
po równi pochyłej złudnych nadziei, kompromisów, zapatrzenia w
to, co robi "Kraj". Pozbawiona realnej władzy, międzynarodowego
uznania, miała do spełnienia tylko jedno jedyne zadanie i o nim
przede wszystkim zapomniała.
Po co było emigrować, walczyć, politykować, obejmować urzędy i
synekury, rozdawać ordery, urządzać akademie, bankiety i spełniać
toasty? Czy dla taniego blichtru, efekciarstwa i klaki audytorium?
Czy to przez zapomnienie, przez zatarcie w pamięci istoty imponderabiliów
i celu? A może to kwestia zmiany pokolenia, albo robota komunistycznej
agentury? Jakakolwiek byłaby odpowiedź efekt końcowy pozostaje
tragiczny - wakat na urzędzie Prezydenta.
Z jakim entuzjazmem przyjęto rok 89 i agenturalny sabat przy okrągłym
stole. Koniec dziejowej misji, Polska odzyskuje niepodległość.
Sejm, co prawda, nadal komunistyczny, na urzędzie prezydenckim
bolszewik, a świeży "solidarnościowy" premier ma trzydziestoletnią
praktykę w kolaboracji z socjalistycznym "państwem",
ależ jakie te szczegóły mogą mieć znaczenie wobec dziejowej chwili,
przełomu, ziszczenia marzeń?
Panowie prezydenci mają powody do radości, satysfakcji, ale i
zdenerwowania. Wszak obaj dzierżą tytuł, fotel, pieczęć i autorytet
do przekazania. Jeszcze nie wiadomo kto będzie nowym władcą, ale
oni już śpieszą z propozycjami, na wyścigi, uniżenie, każdy z
osobna, składają swoje legitymistyczne oferty. Podobno ich spór
wywołuje żarty w kręgach nowej władzy. Pozostają niewzruszeni
- niezłomność jest ich cechą zawodową.
Historia wielomiesięcznych negocjacji to tragiczny zapis groteski,
podłości, degrengolady i upadku. Obie strony zachowały się haniebnie.
Nie stroniły od donosów i oskarżeń pod adresem rywala. Jedna z
nich składa wniosek na ręce prezesa komunistycznego trybunału
konstytucyjnego w sprawie "legalności sukcesji na stanowisku
prezydenta R.P. na uchodźstwie". Druga przekazuje insygnia
władzy pod opiekę komunistycznego ambasadora. Obie nie mają zamiaru
dochować wierności Konstytucji. Liczą się tylko dwie rzeczy: pierwszeństwo
i to, żeby pozbyć się ciążącego balastu. Tymczasem po emigracyjnych
salonach, niczym sępy, krążą tajemniczy emisariusze złej sprawy.
Przekonują, kuszą, straszą. Przełamują ostatnie opory. Ich krajowi
mocodawcy - wszyscy potencjalni prezydenci - nie chcą dopuścić,
aby w jakimś odległym zakątku świata zachowane zostały resztki
politycznej przyzwoitości. Są niebywale skuteczni.
W kraju działa nadal sejm komunistyczny, władzę sprawuje komunistyczny
prezydent, wojska armii czerwonej stacjonują w bazach na terenie
całej Polski, ale to nie przeszkadza w ubieganiu się o zaproszenie
na uroczystość zaprzysiężenia "głowy państwa", nawet
jeśli to będzie bezpieczniacki agent. Osąd historii, imponderabilia,
tradycja i odpowiedzialność - wobec historii - o tych sprawach
teraz się nie myśli. Im bliżej rozwiązania tym większa nerwowość
- prezydenci są zmęczeni i niepewni losu... Oddać władzę, zrzucić
ciężar, przerwać tę maskaradę, w którą i tak już nikt nie wierzy.
Niepodległa Ojczyzna - dla kogo?
Nowy "prezydent", co nie jest dla nikogo niespodzianką,
nie dba o Konstytucję Kwietniową, woli peerelowską, "stalinowską".
Przejmuje insygnia jak jeszcze jeden, nikomu niepotrzebny, eksponat
muzealny. Można odetchnąć z ulgą. To wielki triumf rodzimej pierestrojki.
Czy taki miał być koniec II Rzeczypospolitej?
Są różne gatunki zdrady. Bywają wielkie
i małe, wyrafinowane i prostackie, zdrady jednostek i całych armii.
Zdradzane bywają państwa i narody. Żony i mężowie. Zdarza się
też tak, że zdrajca zdradza samego siebie, swoją przeszłość i
teraźniejszość, dziesiątki lat służby, całą życiową drogę. Łamie
charakter, opluwa sumienie, niweczy pamięć o sobie. To jedyny
gatunek zdrady, który niesie ze sobą pierwiastek pozytywny - karę.
Ale - doprawdy - to mizerne pocieszenie.
|