D. Rohnka
Zdrada!

Poznań, 3.05.2002

Podobnie jak w życiu, w historii jest zjawiskiem notorycznym i pospolitym. Bywa przywoływana, ale nie lubimy o niej zanadto pamiętać. Jest skromna i nieśmiała. Nie aspiruje do rozgłosu. Woli dyskrecję. Nie oznacza to jednak, aby nie była pozbawiona ambicji. Pierwsze skrzypce grają w niej żądze, kompleksy, zachłanność, wyrachowanie, różnorodne cechy osobowości, które skłaniają do jej popełnienia.
Bywa też bezdennie głupia, wyprana z wielkich motywów, pozbawiona celu, nie powodowana wielką namiętnością, ani czystym zyskiem, wyrosła z małości, z braku wizji (a bodaj i okna w pokoju), z chęci przypodobania się, łaszenia i krygowania, bo rzekomo wstyd (niczym słoma w butach), bo inni już dawno, bo świat patrzy i rewolucja w przedpokoju...

Dwa genialne zapisy Konstytucji Kwietniowej (art. 13 i art. 24) pozwalały przez ponad 50 lat na zachowanie symbolu władzy II Rzeczypospolitej, na trwanie urzędu prezydenckiego i władz wykonawczych. Zostały przekreślone w 1990 w wyniku haniebnych decyzji dwóch rywalizujących ze sobą o tytuł do najwyższego urzędu w państwie panów prezydentów, którzy zdecydowali o przekazaniu swoich uprawnień na ręce władz komunistycznych w Warszawie.
Nie był to z pewnością akt rozpaczy, ani kapitulacji w obliczu klęski. Nikt tym panom nie groził, ani ich nie torturował, co najwyżej poddawani byli "moralnym" naciskom. A jednak w ich ostatnich działaniach, nieśmiałych, poniżających, ustępliwych aż po granicę zdrady, dostrzec można element strachu. Czego się obawiali? Śmieszności? Że dziejowy pociąg nie zatrzyma się na ich stacji, albo że wywiezie ich na śmietnik historii? Jeśli tak to, niestety, zrobili wszystko aby tę wizję urzeczywistnić.
Urząd prezydencki II Rzeczypospolitej nigdy nie był łatwym kawałkiem chleba. Był przyczyną przedwczesnych zgonów, ucieczek, kompromitacji. Pierwszy prezydent, Narutowicz, opluwany i obrzucany błotem, padł wkrótce po inauguracji od kuli zamachowca. Wojciechowski w obliczu zaledwie garstki zrewoltowanych żołnierzy uciekał do Wilanowa. Mościcki wybrał los politycznego banity, rumuńskie internowanie i szwajcarskie obywatelstwo. Kolejny, ledwie nominat, Wieniawa Długoszowski nie został w ogóle wybrany, a to z racji ingerencji obcego "mocarstwa". Raczkiewicz skompromitował urząd już po kilku tygodniach, zawierając tzw. "umowę paryską", która w ogromnym stopniu nadwerężyła suwerenność najwyższego urzędu w państwie i stała się przyczyną wielu późniejszych perturbacji. August Zaleski, korzystając z zapoczątkowanej przez Mościckiego praktyki nie ogłaszania nominacji kandydatów w gazecie rządowej, w ogromnym stopniu przyczynił się do późniejszego zamieszania i swoistego duumwiratu na urzędzie prezydenckim.
O którymkolwiek z tych panów nie można powiedzieć, że zdradził interesy narodu, państwa czy urzędu lub że sprzeniewierzył się składanej przysiędze:

Świadom odpowiedzialności wobec Boga i historji za losy Państwa, przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu, na urzędzie Prezydenta Rzeczypospolitej: praw zwierzchniczych Państwa bronić, jego godności strzec, ustawę konstytucyjną stosować, względem wszystkich obywateli równą kierować się sprawiedliwością, zło i niebezpieczeństwo od Państwa odwracać, a troskę o jego dobro za naczelny poczytywać sobie obowiązek. Tak mi dopomóż Bóg i Święta Syna Jego Męka. Amen.

Zdradzali inni. Tuż po Jałcie (jeśli nie grubo przed) premier Mikołajczyk w najbardziej paskudny i w dodatku bezproduktywny sposób; były premier i wielki publicysta Stanisław Mackiewicz (w 1955 zostaje premierem rządu emigracyjnego, a rok później uznaje rząd komunistyczny i wyjeżdża do Warszawy); Władysław Anders, który w 1954 wymówił posłuszeństwo prezydentowi Zaleskiemu i współtworzył tzw. "Radę Trzech" (mającą imitować urząd prezydencki); ambasador Edward Raczyński, także członek "Rady", aferzysta Bergu (akcja montowania sieci szpiegowskiej w Polsce za pieniądze CIA), późniejszy prezydent RP.
Powojenna emigracja nie była monolitem, ideałem, a już na pewno nie była zjednoczona przy prezydencie. Skłócona, poszatkowana, podzielona politycznie, rozgrzewana złymi emocjami nie była skłonna do zgody narodowej. Predestynowana do "stania na straży", do niezłomności, do pielęgnowania tradycji Polski Niepodległej i Konstytucji Kwietniowej, przez dziesięciolecia staczała się po równi pochyłej złudnych nadziei, kompromisów, zapatrzenia w to, co robi "Kraj". Pozbawiona realnej władzy, międzynarodowego uznania, miała do spełnienia tylko jedno jedyne zadanie i o nim przede wszystkim zapomniała.
Po co było emigrować, walczyć, politykować, obejmować urzędy i synekury, rozdawać ordery, urządzać akademie, bankiety i spełniać toasty? Czy dla taniego blichtru, efekciarstwa i klaki audytorium? Czy to przez zapomnienie, przez zatarcie w pamięci istoty imponderabiliów i celu? A może to kwestia zmiany pokolenia, albo robota komunistycznej agentury? Jakakolwiek byłaby odpowiedź efekt końcowy pozostaje tragiczny - wakat na urzędzie Prezydenta.
Z jakim entuzjazmem przyjęto rok 89 i agenturalny sabat przy okrągłym stole. Koniec dziejowej misji, Polska odzyskuje niepodległość. Sejm, co prawda, nadal komunistyczny, na urzędzie prezydenckim bolszewik, a świeży "solidarnościowy" premier ma trzydziestoletnią praktykę w kolaboracji z socjalistycznym "państwem", ależ jakie te szczegóły mogą mieć znaczenie wobec dziejowej chwili, przełomu, ziszczenia marzeń?
Panowie prezydenci mają powody do radości, satysfakcji, ale i zdenerwowania. Wszak obaj dzierżą tytuł, fotel, pieczęć i autorytet do przekazania. Jeszcze nie wiadomo kto będzie nowym władcą, ale oni już śpieszą z propozycjami, na wyścigi, uniżenie, każdy z osobna, składają swoje legitymistyczne oferty. Podobno ich spór wywołuje żarty w kręgach nowej władzy. Pozostają niewzruszeni - niezłomność jest ich cechą zawodową.
Historia wielomiesięcznych negocjacji to tragiczny zapis groteski, podłości, degrengolady i upadku. Obie strony zachowały się haniebnie. Nie stroniły od donosów i oskarżeń pod adresem rywala. Jedna z nich składa wniosek na ręce prezesa komunistycznego trybunału konstytucyjnego w sprawie "legalności sukcesji na stanowisku prezydenta R.P. na uchodźstwie". Druga przekazuje insygnia władzy pod opiekę komunistycznego ambasadora. Obie nie mają zamiaru dochować wierności Konstytucji. Liczą się tylko dwie rzeczy: pierwszeństwo i to, żeby pozbyć się ciążącego balastu. Tymczasem po emigracyjnych salonach, niczym sępy, krążą tajemniczy emisariusze złej sprawy. Przekonują, kuszą, straszą. Przełamują ostatnie opory. Ich krajowi mocodawcy - wszyscy potencjalni prezydenci - nie chcą dopuścić, aby w jakimś odległym zakątku świata zachowane zostały resztki politycznej przyzwoitości. Są niebywale skuteczni.
W kraju działa nadal sejm komunistyczny, władzę sprawuje komunistyczny prezydent, wojska armii czerwonej stacjonują w bazach na terenie całej Polski, ale to nie przeszkadza w ubieganiu się o zaproszenie na uroczystość zaprzysiężenia "głowy państwa", nawet jeśli to będzie bezpieczniacki agent. Osąd historii, imponderabilia, tradycja i odpowiedzialność - wobec historii - o tych sprawach teraz się nie myśli. Im bliżej rozwiązania tym większa nerwowość - prezydenci są zmęczeni i niepewni losu... Oddać władzę, zrzucić ciężar, przerwać tę maskaradę, w którą i tak już nikt nie wierzy. Niepodległa Ojczyzna - dla kogo?
Nowy "prezydent", co nie jest dla nikogo niespodzianką, nie dba o Konstytucję Kwietniową, woli peerelowską, "stalinowską". Przejmuje insygnia jak jeszcze jeden, nikomu niepotrzebny, eksponat muzealny. Można odetchnąć z ulgą. To wielki triumf rodzimej pierestrojki. Czy taki miał być koniec II Rzeczypospolitej?

Są różne gatunki zdrady. Bywają wielkie i małe, wyrafinowane i prostackie, zdrady jednostek i całych armii. Zdradzane bywają państwa i narody. Żony i mężowie. Zdarza się też tak, że zdrajca zdradza samego siebie, swoją przeszłość i teraźniejszość, dziesiątki lat służby, całą życiową drogę. Łamie charakter, opluwa sumienie, niweczy pamięć o sobie. To jedyny gatunek zdrady, który niesie ze sobą pierwiastek pozytywny - karę. Ale - doprawdy - to mizerne pocieszenie.

Fatalna Fikcja 2005